W drugi rok pandemii świat wchodził z dość powszechnym zrozumieniem dla wymagań społecznego dystansu. I z przekonaniem – alarmowała o tym w styczniu Światowa Organizacja Zdrowia – że idzie czas trudniejszy. Znalazło to potwierdzenie w szczytach zachorowań i zgonów: wiosną w Indiach, latem w Indonezji, jesienią w Europie.
Jednocześnie nie gasła nadzieja, że powrót do dawnego życia umożliwią dopiero co opracowane szczepionki. Stały się obiektem globalnego pożądania. Rządy ścigały się w ich zakupach, także dawek na zapas, co windowało ceny i wpłynęło na niepowodzenia programu dystrybucji dotowanych szczepionek wśród mniej zamożnych społeczeństw.
W państwach bogatszych wydawało się, że największym kłopotem będą ograniczone moce producentów i ustalenie, które grupy powinny być szczepione wcześniej. Jednak szybko okazało się, że pula osób niemogących doczekać się wkłucia jest ograniczona.
Do głosu zaczęli za to dochodzić przeciwnicy tej formy profilaktyki i generalnie koronasceptycy. Swoje poglądy manifestowali publicznie, zwłaszcza na zachodzie Europy. Emocja antyszczepionkowa, nakręcana teoriami spiskowymi i podchwycona przez populistyczną skrajną prawicę, wzmocniła się do tego stopnia, że zyskała rangę polityczną, rozpatrywano jej wpływ na wyniki wyborów i stabilność większości rządowych. Przez co bardzo nieliczni przywódcy zdecydowali się na wprowadzenie obowiązku czy przymusu szczepień dla wszystkich dorosłych obywateli.
Sposobem dyscyplinowania opornych i zachęcania wahających się okazały się certyfikaty covidowe, działające jak przepustka otwierająca bramki lotnisk, a w niektórych krajach – jak we Francji – także umożliwiające wstęp do restauracji i innych zamkniętych przestrzeni publicznych. Ukryte w szachownicy kodu QR potwierdzenie uratowało sezon wakacyjny i latem dało poczucie względnej, niestety złudnej, normalności.