„Stop nienawiści wobec mężczyzn!” – skanduje tłum młodych Koreańczyków, ilekroć na ulicę wychodzą feministki. Niby demonstracja jakich wiele w Seulu. To jednak nie impulsywny zryw, ale przejaw szerszego zjawiska. Południowokoreańskie media mówią już nawet o „antyfeministycznej gorączce”.
Przypadki histerycznej mizoginii w Korei można mnożyć. Uniwersytety wycofują wykłady feministycznych filozofek z powodu gróźb. Na feministyczne filmy i książki wylewane są popłuczyny. Ostrzegająca przed seksizmem – wydana również w Polsce – książka Cho Nam-joo „Kim Jiyoung. Urodzona w 1982” stała się tabu. Gdy jedna z wokalistek grupy Red Velvet przyznała, że ją czytała, wściekła grupa męskich fanów zaczęła udostępniać w sieci jej płonące fotografie. Adaptacja filmowa dzieła wywołała konflikty w związkach: wielu mężczyzn miało zabronić swoim partnerkom pójścia do kina pod groźbą rozstania.
Biznes też już ma się na baczności. Po fali krytyki pewna sieć spożywcza i internetowy sklep odwołały całą kampanię reklamową, bo układ dłoni na plakatach przypominał internautom logo radykalnej grupy feministycznej Megalia, czyli gest odczytywany jako kpina z wielkości genitaliów koreańskich mężczyzn. Zaatakowano również łuczniczkę An San, trzykrotną złotą medalistkę olimpijską, z powodu krótko obciętych włosów i ukończenia żeńskiego uniwersytetu. Obie te okoliczności uznano za dowód jej feministycznych poglądów, choć ona sama twierdzi, że krótkie włosy są po prostu wygodne.
Wypychanie patriarchatu
Słowo feministka dla wielu Koreańczyków znaczy dziś tyle, co osoba nienawidząca mężczyzn. Używa się go jak obelgi. Pewna studentka w wywiadzie dla NBC News mówiła wprost: „Niebezpiecznie jest otwarcie przyznawać się tu do feminizmu”.