Mężczyzna po czterdziestce. Leży na szpitalnym łóżku z kikutem amputowanej nogi. Aleksandr Czikmariow przez cały czas naszej rozmowy będzie się zastanawiał, co poszło nie tak. Jakby poszukiwał swojej winy. – Może dlatego, że zapomnieliśmy o białych wstążkach? Gdybym je przywiązał do klamek, lusterek? Albo może trzeba było wyjechać wcześniej? Zwyczajnie wybraliśmy zły dzień?
Rzecz w tym, że ani brak białej wstążeczki, ani wybór akurat tego dnia na wyjazd niczego nie tłumaczy. W ogóle trudno wytłumaczyć to, co się stało. Nagle ubrany w mundur człowiek kieruje działko 30 mm w stronę niewielkiego, białego Forda C-Max. Naciska spust. I zabija Aleksandrowi rodzinę.
To, co można zobaczyć na placu zamienionym w wysypisko na przedmieściach Buczy, uwalnia Aleksandra Czikmariowa od winy za śmierć 34-letniej żony Margarity i synów. Od kilku dni zwożą tu rozstrzelane samochody z całego miasteczka. Stare łady z posiekanymi szybami. Eleganckie SUV-y z dziurami po kulach na karoserii. Mercedesy rozgniecione gąsienicami czołgów. Na większości są białe wstążki albo białe flagi. Napisy „Dzieci” każdy robił jak umiał – jedni przyczepiali po prostu plastrem białe karteczki na oknach, inni wyklejali taśmą wielkie litery na masce i drzwiach.
Nie pomogło. W samochodach podziurawione siedzenia. Dokumenty: książeczki pracy, świadectwa szkolne, prawa jazdy, zaświadczenia i poświadczenia (wszystko, co może przydać się w tułaczce) zachlapane krwią. Różowy kocyk, w którym pewnie okutano niemowlę. Hulajnoga, na którą uparł się nastolatek. W każdym aucie inna opowieść o ucieczce przed wojną. Tylko zakończenie wspólne.
Długo szukam białego Forda C-Maxa.
Telefon do Czikmariowa: – Chyba znalazłem. Da się odczytać numery na tablicy rejestracyjnej.