Jeździłem tam na samym początku z innymi plecakowcami, patrzyłem, jak nabiera kształtu, formy wewnętrznej i treści. Z pierwszych wrażeń wyszedł „Mordor”: książka o tym, jak moi rodacy, często naprawdę zafascynowani tym krajem, dają upust swoim fantazjom na temat Poradziecji i ogólnie poradzieckiego wschodu [„Przyjdzie Mordor i nas zje” – nagrodzona Paszportem POLITYKI w 2013 r.]. Polscy fascynaci Ukrainy wozili się po tym kraju niby nawet z szacunkiem, ale zawsze był podszyty jakąś nadzieją brzydkiej egzotyki. Tylko ci, którzy znali się wybitnie, orientowali się, gdzie ta rosyjskojęzyczna Ukraina naprawdę jest częścią „russkiego mira”, a gdzie za nim nie przepada. Już gdy wjeżdżało się do Medyki witała inna rzeczywistość: gopniki w dresach Adidasa kucający na chodnikach, witała rosyjska popsa i rosyjski szanson w marszrutkach i taksówkach, i nikomu nie przychodziło do głowy, że coś tu może komukolwiek przeszkadzać.
• • •
I tylko intelektualiści i artyści typu pisarza Jurija Andruchowycza czy malarza Włodka Kostyrki narzekali na tę siermiężną, poradziecką rzeczywistość, na te postacie niezadbane, o „włosach stworzonych tylko po to, by wyłaziły”, jak to poetycko ujął kiedyś Andruchowycz. Albo zadbane przesadnie: jak te kobiety, które przez potłuczoną przez historię rzeczywistość brnęły w szpilkach po samo niebo z minami zimnych księżniczek. I udawały, że wcale nie muszą nosić w torebkach z podrabianej krokodylej skóry latarek, by oświetlać sobie wieczorami drogę do domu, bo latarnie nie działały. Tak to wyglądało.
Na Krymie widywałem wypoczywające elegantki, które wypielęgnowane stopy musiały stawiać na zaszczanych i zarzyganych kafelkach przyplażowych toalet, a prowizorka, z którą ludzie tego państwa-niepaństwa musieli sobie radzić, była wszechogarniająca.