W przeprowadzonych w czwartek 5 maja wyborach najwięcej mandatów zebrała Sinn Féin o dość złożonej kompozycji ideologicznej. Programowo mości się po lewej stronie, jej postulaty nie odbiegają specjalnie od głównego nurtu socjaldemokratycznego. Nazywana jest też jednak partią republikańską. Wywodzi się niemal wprost z IRA, Irlandzkiej Armii Republikańskiej walczącej w XX w. o zjednoczenie Irlandii nie tylko propagandą, ale też przemocą, a dziś jest główną przedstawicielką idei unifikacji na Zielonej Wyspie. Zdobywając 27 mandatów w 90-osobowym Zgromadzeniu Północnoirlandzkim, po raz pierwszy w historii ma szansę przejąć władzę nad najmniejszą z czterech głównych części Zjednoczonego Królestwa. Odkąd granice Irlandii Północnej wytyczono w 1921 r., uznając zwierzchnictwo Londynu i protestantyzm, republikanie nie rządzili w Belfaście nigdy.
Belfast rozwiedzie się z Westminsterem?
Te wybory to porażka DUP, partii unionistycznej popierającej małżeństwo Belfastu z Westminsterem. Uzyskała 25 mandatów, trzy mniej niż poprzednim razem. To Sinn Féin podejmie więc próbę sformowania lokalnego rządu, mimo że DUP praktycznie monopolizowała politykę w Irlandii Północnej przez ostatnie dwie dekady. Rosło też jej znaczenie. Wchodząc w koalicję z Partią Konserwatywną, reprezentanci DUP w Izbie Gmin przesądzili o wotum zaufania dla rządu Theresy May po przyspieszonych wyborach w 2017 r. Bez dziesięciu głosów irlandzkich unionistów torysi nie zebraliby większości, co stawiałoby znak zapytania nad kursem całej ówczesnej brytyjskiej polityki i brexitem.
Postronni obserwatorzy mogli założyć, że DUP nie będzie miała problemów z utrzymaniem kontroli nad swoim matecznikiem, ale rzeczywistość po rozwodzie z Brukselą okazała się bardziej skomplikowana i bolesna. Unionistom nie udało się do porozumienia brexitowego wepchnąć wszystkich swoich postulatów, dotyczących zwłaszcza handlu międzynarodowego. Tzw. protokół północnoirlandzki, regulujący zasady przepływu towarów między Unią Europejską i Wielką Brytanią, w opinii wielu polityków i wyborców partii de facto odseparował Belfast od Królestwa. W pierwotnym zamyśle miał Irlandię Północną traktować nadal jako część wspólnego rynku – właśnie z powodu newralgicznej granicy z Republiką Irlandii. Jeśli Północ nie otrzymałaby specjalnego statusu, trzeba by przywrócić tzw. twardą granicę ze szlabanami i opłatami celnymi. Już na etapie pomysłu budziło to lęk po obu jej stronach, bo jeszcze cztery dekady temu granica stała w płomieniach.
Czytaj też: Awantury rozwodników, czyli burzliwe życie po brexicie
Sinn Féin odcina się od IRA. Ale...
Ostatecznie utrzymanie łączności z Irlandią przekształciło się w brak kontaktu z Wielką Brytanią. Sami unioniści mówią, że granica, owszem, istnieje, ale przebiega teraz przez morze. Wywołane przez brexit uciążliwe kontrole celne, kolejki w porcie w Belfaście, podwyżki cen – to wszystko rozwścieczyło elektorat i DUP. Paul Givan, do niedawna pierwszy minister Irlandii Północnej z jej ramienia (zrezygnował w lutym), stwierdził, że protokół północnoirlandzki jest „egzystencjalnym zagrożeniem” dla przyszłości jego kraju wewnątrz Zjednoczonego Królestwa. Te słowa znalazły się potem w programie unionistów – ale nie przyniosły sukcesu.
Urosło natomiast poparcie dla Sinn Féin, partii, która przeszła ogromną ewolucję. Zaczynała jako polityczny produkt IRA, jej pierwsi liderzy nie odżegnywali się od działań terrorystycznych, usprawiedliwiali przemoc motywowaną politycznie. Warto dodać, że ta z Zielonej Wyspy zresztą nie zniknęła. Po tzw. porozumieniu wielkopiątkowym z 1998 r. i latach względnego spokoju IRA się ostatnio reaktywowała, dopuszczając się ponownie morderstw politycznych – przedstawiciele organizacji w 2019 r. zabili dziennikarkę Lyrę McKee, zajmującą się tematem wojny domowej z 1968 r. Sinn Féin dziś odcina się od IRA i przeszłości. Jej ideologiczny rdzeń pozostaje jednak niezmienny. To partia republikańska, której celem jest zniesienie granicy pomiędzy dwiema częściami wyspy.
Czytaj też: Jak Brytyjczycy traktują teraz obywateli UE
Co z tym zrobi Boris Johnson?
Na czas kampanii partia postulaty unifikacyjne schowała głęboko do szuflady. Jej szefowa Mary Lou McDonald skupiła się na rosnących kosztach życia, pogarszającej się (również w wyniku brexitu) sytuacji gospodarczej, nierównościach i dostępie do usług publicznych. Nie znaczy to, że o wielkim planie ktokolwiek zapomniał. Sinn Féin kontroluje obecnie siedem z 18 przypadających na Irlandię Północną mandatów do Izby Gmin, ale konsekwentnie odmawia ich wypełnienia, bo nie uznaje władzy Westminsteru nad Belfastem. Sama McDonald zapowiedziała, że zmian ustrojowych w Irlandii Północnej nie będzie, dopóki takiej chęci nie wyrażą wyborcy. Referendum w tej sprawie może zostać przeprowadzone w najbliższych pięciu latach.
Po wyborach nic nie jest jeszcze przesądzone. Sinn Féin musi stworzyć rząd, ma na to sześć miesięcy – jeśli się nie uda, trzeba będzie głosować od nowa. Partia potrzebuje koalicjanta, a DUP już zapowiedziała, że do rządu z socjaldemokratycznymi nacjonalistami nie wejdzie, jeśli nie otrzyma gwarancji zmian w protokole północnoirlandzkim. To nie leży ani w gestii McDonald, ani nikogo innego na wyspie, bo współpracę negocjowały Londyn i Bruksela. Biorąc pod uwagę, że w Dublinie od dwóch lat władzę sprawuje inna republikańska partia, Fianna Fáil (założona zresztą przez skonfliktowanych uciekinierów z Sinn Féin), idea złączenia dwóch Irlandii nie wydaje się już tak abstrakcyjna. Przeprowadzony w 2021 r. na zlecenie dziennika „Irish Times” sondaż pokazał, że 51 proc. mieszkańców Irlandii Północnej popiera reunifikację w perspektywie pięciu lat. Mary Lou McDonald umie liczyć – ciekawe, czy Boris Johnson w Londynie prowadzi te same kalkulacje.
Czytaj też: Jak sklejano Wyspy Brytyjskie