Chcesz zobaczyć prezydenta? – zagadnął mnie wyglądający na sprzedawcę z targu starszy pan, gdy włóczyłem się korytarzami pustej kolonialnej willi w Batac na północy Filipin. Wyciągnął gruby pęk kluczy, otworzył drzwi i włączył światło, zakazał robienia zdjęć. To było mauzoleum Ferdynanda Marcosa. Były dyktator leżał mały, kruchy, niepozorny, ubrany tylko w biały strój. Katafalk i zwykła szyba, udekorowana białymi kwiatami.
Filipińskie mauzoleum w ogóle nie przypominało tych z Moskwy, Pekinu czy Hanoi. Ceglana minipiramida, opleciona tropikalną roślinnością. Ciekawsza była stojąca obok willa przerobiona na polityczne sanktuarium Marcosa. Wyblakłe fotografie dyktatora, okładki gazet: „od małego stworzony do wielkości”. Od dzielnego antyjapońskiego partyzanta, przez błyskawiczną karierę polityczną i ślub jak z bajki z Imeldą Romuáldez, byłą modelką, po prezydenturę (1965–1986).
Ekspozycja pokazywała Marcosa jako dobrego gospodarza, z gołym torsem stojącego na polu. Silnego mężczyznę, na siłowni. Przykładnego męża, czule obejmującego żonę (zdjęć z kochankami i nieślubnymi dziećmi zabrakło). Wielkiego dyplomatę z amerykańskimi prezydentami, polskim papieżem czy z Mao Zedongiem. Uwielbianego przez naród przywódcę wśród wiwatujących tłumów, noszonego na rękach. Przenikliwego myśliciela, autora 13 książek.
Przy wejściu witał plakat „Prezydent Marcos nigdy nie zabił nawet jednego Filipińczyka, a stan wojenny wprowadził tylko dla dobra kraju!”. A na odchodne przypomniano: „Prezydent nie używał władzy, by skrzywdzić czy zabić tych, którzy go zdradzili, lecz rządził bezinteresownie w imię pokoju i miłości”. Ekspozycję wieńczył list Marcosa do... Boga, utrzymany w formie sprawozdania do naczelnika.
Siermiężna propaganda śmieszyła, była niczym zabawne kuriozum.