To był nasz ostatni dzień w afgańskim Heracie. Umówiliśmy się na pożegnalny obiad z Marzije, przyjaciółką Gaisu z dawnych czasów. Poznały się na początku lat 2000 w szkole w Sange Mosze, stolicy dystryktu Dżoghuri, prowincji Ghazni. Były najlepszymi uczennicami w klasie, angażowały się społecznie, w pobliskim meczecie organizowały pogadanki i festyny, a wieczorami wdawały się w długie dyskusje głównie z koleżankami i kolegami ze szkoły, którzy masowo przychodzili w odwiedziny do rodzinnego domu Gaisu.
Potem Gaisu wyjechała do Stanów, gdzie zdała maturę i poszła na studia. Marzije studiowała w Kabulu, a później, za namową rodziców, wyszła za mężczyznę z Heratu. Pojechała do niego, zaczęła pracę na lotnisku, urodziła dwoje dzieci, a gdy jej mąż stracił posadę w lokalnej administracji, stała się jedyną żywicielką rodziny.
Kiedy w marcu zeszłego roku pojechałam z Gaisu do Heratu, dawne przyjaciółki spotkały się po raz pierwszy po kilkunastu latach. Na wspólny obiad przyszłam ja, narzeczony Gaisu i jej wujek, u którego zatrzymaliśmy się we trojkę, Marzije, jej sześcioletnia córka i dwunastoletni syn, a także starszy od niej o kilkanaście lat, cichy, nieco zmęczony życiem, ale przemiły mąż. To miał być ostatni akcent naszego pobytu w mieście, zaraz stamtąd jechaliśmy na lotnisko.
Zaraz po wejściu do restauracji zostaliśmy zaprowadzeni do osobnego domku. Kilkanaście takich altanek stało wokół głównego dziedzińca, każdy oddzielony był kotarą, co sprawiało, że goście mogli spokojnie, w intymnej atmosferze cieszyć się swoim towarzystwem, nieniepokojeni przez nikogo poza kelnerami donoszącymi kolejne porcje szafranowego ryżu, kebabów, jogurtu i grillowanych warzyw.
W sąsiednich altankach ucztowali inni przedstawiciele herackiej klasy średniej, czasem wielopokoleniowe rodziny, czasem tylko żona z mężem i dziećmi.