Ćwiczenia operacji bałtyckiej, w skrócie Baltops, odbywają się już po raz 51. i należą w zasadzie do sojuszniczej morskiej rutyny, ale jak wszystko związane z obroną wschodniej Europy w nowej wojennej rzeczywistości nabierają nowego znaczenia i są śledzone z niebywałą uwagą. Kojarzony z NATO, słusznie w dzisiejszych realiach, Baltops jest ćwiczeniem amerykańskiej floty bazującej w Europie lub skierowanej do obrony europejskiego teatru działań. Uświadomienie sobie tego faktu obala funkcjonujące od czasu do czasu w debacie publicznej argumenty o tym, że amerykańska marynarka wojenna nie wchodzi na Bałtyk i że to morze jest dla niej za małe i nieważne. W tym roku upadnie też inny mit obronnych fantastów: że na Bałtyku niedobrze czują się duże okręty.
W brzuchu lotniskowca
USS „Kearsarge” to prawie 260-metrowy kolos będący w praktyce niewielkim lotniskowcem. Jego pokład nie jest jednak tradycyjnym pasem startowym z katapultą, jak na superlotniskowcach, a bardziej lądowiskiem dla śmigłowców, śmigłowych pionowzlotów i samolotów odrzutowych potrafiących wystartować po bardzo krótkim rozbiegu i wylądować pionowo lub z bardzo krótkim dobiegiem. To, co trafia na pokład – i pod pokład – zależy od powierzonego okrętowi zadania. Raz przeważać mogą myśliwce, gdy chodzi o klasyczne patrole, innym razem mające duży udźwig śmigłowce, np. przy dostarczaniu pomocy humanitarnej czy ewakuacji.
Ale z reguły okręt będący pływającą bazą i zapleczem grupy uderzeniowej korpusu piechoty morskiej zabiera mieszaną flotę powietrzną i pływającą. W swoim „brzuchu” mieści mokry dok, w którym znaleźć się mogą trzy poduszkowce albo dwie duże łodzie desantowe, ewentualnie 12 mniejszych.