Cafe pod kostuchą
Cafe pod kostuchą. Tu ukraiński żołnierz wie, że najlepsza broń to łopata
Poniżej Adamiwki ziemia drżała od samego rana. Dima nie przestawał pakować plecaka, czasem tylko zerkał w niebo z rezygnacją. Nad głową przelatywały dziesiątki kilogramów metalu, który lądował kilka kilometrów dalej – tam, gdzie powinny się znajdować nieliczne ukraińskie działa. – Jak zawsze. Najpierw chcą zniszczyć naszą artylerię. Potem walą już po nas, po piechocie. W końcu idą do ataku. Odbijamy ich albo ustępujemy. I wszystko się powtarza, metodycznie, bezwzględnie – mówił.
Dima, mimo młodego wieku (23 lata), jest doświadczonym żołnierzem elitarnej 95. brygady desantowo-szturmowej. Codziennie wychodził na pozycje. Walczył. Odprawiał na tyły rannych i zabitych kolegów. O wojnie opowiadał monotonnie, bez emocji. Zżył się z nią: – W oddziale zostało nas już bardzo niewielu. Może jedna piąta.
– A reszta?
– Zginęli, zostali ranni albo zwariowali. Przysyłają uzupełnienia, ale to młodzi żołnierze, muszą się dopiero uczyć. To znaczy, że jest nas tylu, ilu było, ale jesteśmy znacznie słabsi. Oni mają więcej wszystkiego: broni, amunicji, ludzi. Przewagę mamy jedynie w zapale do walki, ale i to paliwo nie jest niewyczerpane.
Kwadrat po kwadracie
Dima (imię zmienione) rzuca plecak na tylne siedzenie auta. Za zgodą dowódcy jedzie na chwilę na tyły. Najpierw polnymi drogami, tuż za pierwszą linią. Trzeba na złamanie karku. Tu Rosjanie są dobrze rozkręceni. Potem już spokojnie między pagórkami, wyboistym asfaltem. Stamtąd będzie mógł zobaczyć skutki porannego ostrzału.
Artylerzyści wroga pokrywają pociskami kwadrat po kwadracie. Wiejski, sielankowy krajobraz zmienił się w potworną szachownicę. Obsiane pola i wypalone ugory, białe ściany domów i zgliszcza, zielone pastwiska i czarna pustynia z truchłem zabitych krów.