Gustavo Petro jest legendą. To nie znaczy, że wszyscy go kochają – człowiek, który przed laty przystąpił do partyzantki, musi mieć wrogów. W legalnym życiu przez 30 lat jako kongresmen i senator demaskował związki polityków z narkobiznesem i paramilitarnymi. Ci ostatni w interiorze kraju – w służbie posiadaczy ziemskich i kokainowych karteli – mordują wiejskich liderów, działaczy praw człowieka, ekologów, rdzennych mieszkańców chroniących swoją ziemię.
Petro ryzykował więc życiem. Gdy rozmawiałem z nim przed kilkunastu laty – był wtedy senatorem – wyznał, że są w jego życiu okresy, kiedy dla bezpieczeństwa nie nocuje dwa razy w jednym miejscu. Zdarzało się, że musiał uciekać z kraju, którym teraz będzie rządził, bo 19 czerwca ten 62-latek wygrał drugą turę wyborów prezydenckich.
Rany po La Violencia
Progresywny polityk nigdy nie był przywódcą Kolumbii. Politykę w tym kraju – i to od czasów Simona Boliwara, wyzwoliciela spod hiszpańskiej korony – zdominowali konserwatyści i liberałowie. W XIX i XX w. toczyli między sobą krwawe wojny rękami „swoich” wieśniaków. Ale w obliczu rebelii, które mogłyby ich pozbawić choćby części majątku, zawierali sojusze w obronie status quo.
Gdy ktoś próbował je naruszyć, tak jak w 1948 r. odszczepieniec z Partii Liberalnej Jorge Eliecer Gaitan, ginął w zamachu. Zabójstwo uruchomiło kolejną wojnę między dwoma stronnictwami, którą historycy nazwali La Violencia (Przemoc) – pochłonęła ok. 300 tys. istnień, 3 proc. populacji kraju, i pozostawiła dwie ponure spuścizny.
Pierwsza: liberałowie i konserwatyści mogą się nawzajem mordować, ale koniec końców wspólnie będą bronić systemu, przede wszystkim przed reformą rolną (Petro tłumaczył mi przed laty, że sercem problemów Kolumbii jest koncentracja ziemi).