Nie wszyscy w Japonii kochali Shinzō Abe. Jego mglisty stosunek do wojennej przeszłości czy też do pacyfistycznych zapisów konstytucji zjednały mu tyle samo zwolenników co przeciwników. Pomimo ustąpienia z urzędu w 2020 r. pozostawał jednak politykiem popularnym, przyciągającym wyborców. Udział Abe w wiecu w Narze gwarantował nie tylko zainteresowanie mediów, ale, co ważniejsze, dawał szanse jego partii na lepszy wynik w zbliżających się wyborach. Jemu przyniósł jednak śmierć.
W piątek, 8 lipca rano Tetsuya Yamagami zaszedł byłego premiera od tyłu i dwukrotnie wystrzelił ze skonstruowanej w domowych warunkach strzelby. 41-latek został zatrzymany na miejscu. Zgon Abe, który od razu stracił przytomność, ogłoszono sześć godzin później w szpitalu. Yamagami od początku współpracował z policją. Niczego się nie wypierał. Przyznał nawet, że 67-letni Abe był dla niego celem zastępczym.
Wcześniej próbował zabić wdowę po słynnym założycielu koreańskiego Kościoła Zjednoczeniowego Sun Myung Moona. Kilka lat temu matka zamachowcy przekazała Kościołowi większość rodzinnych oszczędności, co rzekomo doprowadziło Yamagamich do bankructwa. Z powodu pandemii od 2019 r. nikt ze ścisłego kierownictwa Kościoła nie odwiedził jednak Japonii.
Tetsuya Yamagami uznał więc, że równie dobrze może zabić Abe, bo… jego dziadek Nobusuke Kishi, również premier Japonii, pod koniec lat 50. zaprosił Kościół Zjednoczeniowy do kraju. Abe był więc częściowo współodpowiedzialny. Yamagami miał też powiedzieć policji, że Abe przyczynił się do sukcesu Kościoła, bo legitymizował go, występując na jego spotkaniach i zachwalając m.in. jego działania na rzecz zjednoczenia obu Korei.
W sumie nie było to więc nic osobistego. Zabójca nie działał w afekcie, a nawet jeśli – to w bardzo odległym i przemyślanym.