Uchodzi pan za mistrza melancholii. W latach 70. się mówiło, że pańskie płyty są tak mroczne, iż powinno się je sprzedawać z dołączonymi brzytwami. A teraz siedzi pan tu, w ten wiosenny poranek, w londyńskim hotelu i się uśmiecha. Znalazł pan remedium na melancholię?
Leonard Cohen: Niestety będę musiał pana rozczarować. Jeśli miałbym w posiadaniu lek na melancholię, sprzedawałbym go w buteleczkach i szybko stałbym się niebywale bogatym człowiekiem. Ale proszę się nie martwić. Wprawdzie często bywam smętny, ale nie cierpię już z tego powodu. Nie oznacza to, że powodzi mi się jakoś wspaniale, ale źle też nie jest. Ale jeśli to pana uszczęśliwi, możemy sobie wspólnie podciąć żyły.
Czy poczucie humoru Leonarda Cohena nie jest niedoceniane?
Nie jest niedoceniane.
Ma pan 72 lata, a jest promienny, widać, że w świetnej kondycji. Tym samym nie pasuje pan do stereotypowego wizerunku cierpiącego artysty o skłonnościach samobójczych. Skąd bierze się ta nowa lekkość bytu?
Po prostu nie myślę w tych kategoriach. Samym sobą jako osobą już dawno przestałem się interesować. Zdałem sobie z tego sprawę w klasztorze. Mógłbym oczywiście przedstawić panu gotowe ogólne teorie na temat humoru, depresji i optymizmu, ale to byłby tylko taki grzecznościowy gest - żeby zrobić panu przyjemność. Bardzo oddalony od tego, wokół czego toczy się moje życie.
Pańska partnerka, Anjani Thomas, wydała właśnie płytę „Blue Alert", gdzie do własnych tekstów podłożył pan folkowe i jazzowe melodie. Jak dotąd nigdy nie pisał pan piosenek dla innych wykonawców, wyłącznie dla siebie. Czy było to stresujące zadanie?
Zacząłem pisać piosenki, bo chciałem zarabiać więcej pieniędzy - wyznaje Leonard Cohen, poeta i pieśniarz ucieleśniający sztukę w świecie muzyki pop.
Reklama