Grecki port w Aleksandropolis nad Morzem Egejskim, sennym 50-tys. mieście, tuż przy granicy z Turcją, wraz z wojną w Ukrainie nabrał strategicznego znaczenia. To tutaj zaczęły trafiać drogą morską wielkie amerykańskie dostawy uzbrojenia, aby przez Bułgarię i Rumunię, drogami i koleją, dotrzeć do ukraińskich odbiorców. Takiego ruchu jeszcze w Aleksandropolis nie było. I na przykład trzydniowa wizyta desantowca USS „Arlington” wywołała spore kłopoty aprowizacyjne.
Aleksandropolis, w przeciwieństwie do dwóch największych greckich portów, Pireusu i Salonik, ma jeszcze tę zaletę, że można go znacznie rozbudować. Powstają dodatkowe nabrzeże i magazyny, połączenie z lokalną ekspresówką, a także elektryfikacja i budowa drugiego toru na odcinku łączącym z europejską siecią kolejową. Powstają też dwa terminale do odbioru skroplonego amerykańskiego gazu. A z kolei gdyby udało się szybko pogłębić akwen, port mógłby posłużyć do wywozu ukraińskiego zboża. Dla Greków wszystkie te inwestycje mają charakter prestiżowy, dla ministra spraw zagranicznych Nikosa Dendiasa to dziś „jeden z najistotniejszych elementów natowskiego sojuszu z USA”.
Jest jeden szkopuł: prywatyzacja portu, zaplanowana na długo przed rosyjską inwazją na Ukrainę, z koncesją na 40 lat. Port w Pireusie jest w rękach chińskich, Saloniki, od niedawna, w rosyjskich (miliardera Ivana Savvidisa, z greckimi korzeniami, świetnie notowanego na Kremlu). W Aleksandropolis jednym z faworytów okazał się z kolei miejscowy miliarder Dimitros Copelouzos, przez lata związany interesami z Gazpromem i inwestujący spore pieniądze w Rosji. To niby jeszcze o niczym nie świadczy, ale według dobrze poinformowanych komentatorów to twardy orzech do zgryzienia.