AGNIESZKA ZAGNER: Irak wrócił na czołówki mediów, bo w Bagdadzie doszło do zamieszek na tle politycznym, polała się krew. Ale czy to miejsce i mieszkający tam ludzie, w tym uchodźcy i osoby wewnętrznie przesiedlone, jeszcze kogokolwiek interesują?
DOROTA ZADROGA: Właśnie wróciłam z Kurdystanu i mam wrażenie, że niestety nie. Byłam w trzech obozach, w których prowadzimy projekty – wszystkich obozów na terenie Iraku jest 26, z czego 25 w irackim Kurdystanie. Poza kliniką, biurem zarządcy obozu i punktem przyjmującym wnioski o dofinansowanie na zakup żywności – budynki administracji i biura rozmaitych organizacji były puste. Z obozu jakby uszło życie. Porównajmy to z np. kilkunastotysięcznym miastem, bo to podobna skala – nie ma samochodów, ludzi na ulicach, sklepy są pozamykane. Na ścianie jednego z budynków widziałam mapę obozu z zaznaczonymi punktami różnych organizacji – w rzeczywistości zostały tylko logotypy, większość z nich już nie prowadzi działalności, nie ma tu ich pracowników.
Rozumiem, że obozy są pełne, potrzeby nie znikły, tylko nie ma kto na nie odpowiedzieć. Dlaczego?
Wiele organizacji uznało, że jest tam już względnie spokojnie i należy przenieść się w inne, bardziej palące miejsca, choćby do Ukrainy. Należy się spodziewać, że wkrótce znikną stąd kolejne organizacje pomocowe. W skali całego Iraku przez ostatnie dziesięć lat rzeczywiście udzielono konkretnego wsparcia idącego w miliardy dolarów, powstały drogi, szkoły, placówki medyczne. Ale z punktu widzenia indywidualnego uchodźcy, częściej azylanta, bo wiele osób nie ma statusu uchodźcy – niewiele się zmieniło. Tkwią, wegetują.
Dlaczego nie mogą wrócić tam, skąd pochodzą? Jakiś czas temu rozmawiałam w Iraku z uchodźcami z Mosulu, którzy mieszkali w obozach oddalonych czasem kilkadziesiąt kilometrów od ich domów. Teoretycznie jeszcze silny był strach przed Państwem Islamskim, ale na dobrą sprawę pięć lat temu USA ogłosiły, że je zlikwidowały. Co tych ludzi trzyma w obozach?
W skrócie – brak alternatywy. W irackim Kurdystanie czy nawet w Iraku do ostatniego poniedziałku było względnie bezpiecznie i nagle zrobiło się potencjalnie groźnie. W całym kraju obowiązuje godzina policyjna. Powody, dlaczego ludzie uciekali z domów, zostały zneutralizowane – bomby na głowę już nie spadają, problem ISIS przycichł. Zrobiło się nieco normalniej. W obozach są różne osoby – np. uchodźcy z Syrii, którzy nie mogą wrócić do domów, bo zostały zniszczone, a ich krewnych w Syrii nie stać na przyjęcie np. siedmioosobowej rodziny. Część osób przenosi się w zasadzie tylko między obozami – bo np. w innym jest więcej osób z ich grupy etnicznej, choćby kurdyjskiej, jest szkoła, w której uczy się w ich języku. Jest też wiele rodzin wewnętrznie przesiedlonych z Iraku, które nie mogą wrócić czy opuścić obozu ze względu na koszty – wynajem mieszkania i opłacenie rachunków to minimum 500 dol. miesięcznie, na start jeszcze więcej. Ludzie z obozów tyle nie mają, często przyjechali tu bez niczego. Nie mają oszczędności ani możliwości. W obozie jest przynajmniej dach nad głową, woda (choć nie wiadomo, jak długo bezpłatna), dodatek żywnościowy – w przeliczeniu ok. 70–80 zł miesięcznie na osobę. Praca poza obozem wiąże się z kosztami transportu, a to często niemal tyle co dniówka – nie ma jak odłożyć, a docelowo się usamodzielnić.
Rząd w Bagdadzie czy Irbilu – bo rozmawiamy o obozach, które w większości powstawały na terenie irackiego Kurdystanu – problemu nie widzi?
W Kurdystanie prężnie działa np. organizacja Barzani to Barzani Charity Foundation, która jakąś pomoc do uchodźców adresuje, natomiast rząd nie jest szczególnie aktywny – do jednego z obozów tylko dwukrotnie w ciągu dekady przywiózł żywność. A skala potrzeb jest ogromna – ludzie wegetują, dzieci chodzą do szkoły albo nie, często nawet ośmio-, dziesięciolatki pracują, oczywiście nielegalnie, sprzedając np. wodę w okolicach obozu. Spotkałam 16-latkę, która już od roku pracuje w fabryce jogurtu. Samo dotarcie do pracy jest obarczone ryzykiem – samotnie podróżująca dziewczyna może być łatwym celem. Do szkoły już nie wróci, co automatycznie odbiera jej szansę na lepszą pracę.
Czytaj też: Kto po Baghdadim? Najniebezpieczniejsi kryminaliści na wolności
To wszystko brzmi jak zaczarowany, zaklęty krąg.
Bo tak jest. W obozach w Iraku przebywa wciąż ok. 180 tys. osób i ta liczba w zasadzie się nie zmienia. Do tego dochodzi ciemna liczba osób próbujących żyć w pustostanach czy skorzystać z pomocy rodziny. Wciąż są długie kolejki oczekujących na miejsce w obozie. Pierwszy wyjeżdża stąd zawsze mężczyzna, próbuje przygotować jakieś warunki dla rodziny – ale z sukcesem udaje się to zrobić naprawdę nielicznym. Osoby, nawet bardzo młode, nie widzą dla siebie żadnej nadziei ani perspektyw, na pokaz mogą mówić, że chcą zostać lekarzami czy dziennikarzami, ale to się nigdy nie spełni.
Dzieci powielają ten schemat, ale też trudno od nich oczekiwać, że bez żadnej pomocy znajdą w sobie siłę, by spróbować opuścić obóz – często jedyne miejsce, jakie znają, bo poza nim tylko pustynia. Nie znają realiów ani świata poza obozem. Czy w ogóle po tylu latach ktoś jest w stanie z tym cokolwiek zrobić? My jako organizacje pozarządowe pomogliśmy tym osobom jedynie przetrwać, przeczekać najtrudniejszy czas. Tu doraźność się utrwala, możemy mówić o co najmniej jednym straconym pokoleniu.
Obozy są jak plaster – pomagają, ale nie leczą. Zapewniają minimum, ale nie dają normalnego, satysfakcjonującego życia. My będziemy w Kurdystanie na pewno przynajmniej do końca 2023 r., oby jak najdłużej. Najwięcej uwagi poświęcamy naszym klinikom dentystycznym, bo jesteśmy jedyną organizacją, która w ogóle się tym zajmuje. Zapewniamy podstawową opiekę medyczną, też ginekologiczną, wydajemy bezpłatne leki, ale nie jesteśmy w stanie pomóc przy bardziej skomplikowanych schorzeniach – np. nie ma możliwości wykonania operacji u dziecka z porażeniem mózgowym w całym Iraku. Nie ma specjalistów. Teoretycznie można szukać pomocy za granicą, ale to droga przez mękę – trzeba organizować wizy, ogromne pieniądze na leczenie. Tkwimy w zaklętym kręgu.
Czytaj też: Islamscy ekstremiści grabią zabytki
Skoro jest tak fatalnie, to po co w ogóle te obozy? Przecież nie istnieją w kompletniej próżni, wokół jest jakieś państwo – iracki Kurdystan czy w ogóle Irak. Mam wrażenie, że te obozy są miejscem z ruchem jednokierunkowym – wejść można, trudniej wyjść.
To niestety ponura rzeczywistość. Z powodów, o których mówiłam, opuszczenie obozu i zamieszkanie w Iraku jest prawie niemożliwe. Nieliczni decydują się na emigrację – ale to równie, jeśli nie bardziej skomplikowane, bo wyjazd jednej osoby to koszt rzędu 10, nawet 20 tys. dol. Skąd je wziąć, by zapłacić przemytnikom, skoro nie ma środków nawet na wynajęcie mieszkania w mieście?
Nawet jeśli uda się jakimś sposobem wyjechać, można odbić się od straży granicznej albo muru na granicy. Na przykład polskiej.
Na tej granicy stanęli przybysze zewsząd – i z Afryki, i z Kuby, i z Bliskiego Wschodu, co tylko pokazuje skalę problemów migracyjnych na świecie.
Zaczęłyśmy od tego, że Irak w zasadzie już nikogo nie interesuje. A dlaczego powinien?
To, co w kwestiach humanitarnych dzieje się na świecie, w mniejszym lub większym stopniu dotyczy nas wszystkich. Na przykład powódź w Pakistanie i zalanie połowy pól uprawnych w tym kraju pogłębi i tak trwający kryzys żywnościowy na świecie, wpłynie na ceny, a może i na to, co ostatecznie trafi na nasze stoły. Trudno odciąć się od tego, co się dzieje. Kryzysy wywołują ruchy migracyjne, mieliśmy z tym do czynienia także w Polsce i przećwiczyliśmy problem z określeniem, kto jest „dobrym”, a kto „złym” uchodźcą. I to rządy decydują, komu pomóc, kogo wpuścić, a gdzie postawić mur.