Noc w noc od niedzieli, gdy ogłoszono wyniki wyborów prezydenckich, trwają we Francji uliczne zamieszki. Płoną samochody, śmietniki, rozbijane są witryny sklepów, chuligani bawią się w kotka i myszkę z policją. Po czterech dniach miejsca zamieszek zyskały już status miejsc niemal kultowych. Przykładowo w Paryżu jest to plac Bastylii i okoliczne uliczki, w innych miastach centralne punkty - plac Kapitolu w Tuluzie czy Świętej Anny w Rennes. Bunt nie ma tej samej twarzy co wojna przedmieść z końca roku 2005. Tu chodzi o politykę, choć oczywiście sprawy socjalne pozostają jego sednem.
W ten sposób zareagowała na wybór Nicolasa Sarkozy'ego na urząd prezydencki ekstremalna lewica i młodzi mieszkańcy tzw. „trudnych dzielnic" nazywani w trakcie kampanii przez samego Sarkozy'ego „racail" - czyli szczury. No cóż, pogarda budzi pogardę.
Choć zamieszki takie przepowiedziała w przeddzień drugiej tury wyborów Ségolène Royal, to nie są one na rękę socjalistom zbierającym siły do kolejnych wyborów, tym razem legislacyjnych. François Holland, szef socjalistów i małżonek pani Royal, wzywa do spokoju. Uliczne burdy uzyskały jednak oficjalne poparcie ze strony trockistów z partii LCR (Ligue communiste révolutionnaire), której przedstawiciel, młody listonosz Olivier Besancenot zdobył 4 proc. głosów w pierwszej turze wyborów. Jeden z przywódców LCR, były działacz z okresu rewolty Maja 1968, Alain Krivine, twierdzi, że młodzi z przybudówki LCR - Jeunes communistes révolutionnaires prowadzą akcję pokojową i że to nie oni palą samochody i tłuką witryny.
Sytuację skomplikował strajk studentów Sorbony w budynku przy ulicy Tolbiac w Paryżu. Protestują oni przeciwko zapowiadanej przez Sarkozy'ego w programie wyborczym reformie uczelni.
Pokój społeczny jest bardzo kruchy w imperium Sarkozy'ego. Znając temperament nowego prezydenta nie będzie on ceregielił się z uliczną opozycją.
Reklama