Prawica wraca do władzy w Sztokholmie – tak to przynajmniej wyglądało w poniedziałek, gdy zamykaliśmy numer. Po przeliczeniu 96 proc. głosów w niedzielnych wyborach parlamentarnych o włos wygrała koalicja, którą można określić jako „wszystko na prawo od centrum”. Przy czym największymi zwycięzcami okazali się – i tu sensacja – Szwedzcy Demokraci (ponad 20,5 proc. głosów), skrajnie prawicowe ugrupowanie, z którym jeszcze kilka lat temu żadna „klasyczna” partia nie chciała współpracować. Wygląda na to, że Szwedzcy Demokraci utworzą rząd m.in. z centroprawicowymi Moderatami (19 proc.), których lider, Ulf Kristersson, ma zostać premierem. Gdyby patrzeć tylko na wyniki partii, a nie koalicji, ponownie bezkonkurencyjni okazali się rządzący krajem od ośmiu lat Socjaldemokraci obecnej premier Magdaleny Andersson (30,5 proc.), ale dużo gorzej wypadli ich koalicjanci z lewicy, którzy są w dodatku skłóceni.
Sukces prawicy – o ile zostanie potrwierdzony – w dużej mierze wynika z narzucenia tematów kampanii. Rząd Andersson stosunkowo nieźle radzi sobie z trudną sytuacją gospodarczą – premier, pierwsza kobieta na tym stanowisku, uważana jest za dobrą menedżerkę na trudne czasy. Ale ani tematy gospodarcze, ani przystąpienie do NATO czy pokonanie pandemii, nie przebiły się w kampanii zdominowanej przez sprawy bezpieczeństwa: zagrożenia związane z imigracją, przestępczość zorganizowana, często z tą imigracją powiązana, i również z tym związane coraz częstsze strzelaniny na szwedzkich ulicach. Wszystkie te tematy na sztandarach nieśli Szwedzcy Demokraci, dowodzeni przez rzutkiego 43-latka Jimmie’ego Åkessona. Jeśli ich druga lokata – za Socjaldemokratami i przed Moderatami – się potwierdzi, będzie to oznaczać przełamanie duopolu, który dominował od 1976 r.