Nie wolno nam upolityczniać sportu – deklarował Emmanuel Macron jeszcze przed rozpoczęciem mundialu w Katarze. W odpowiedzi jedni komentatorzy zrywali boki ze śmiechu, inni na poważnie analizowali hipokryzję prezydenta Francji. Wszyscy jednak byli przekonani, że to zwykła obłuda. Słusznie, bo jednym z najbardziej namacalnych dowodów na związki futbolu z polityką okazał się sukces marokańskiej drużyny narodowej. A dokładniej: społeczne i polityczne echa pojedynku Lwów Atlasu z drużyną francuską.
Oto nagle demony skomplikowanej przeszłości objawiły się jak najbardziej konkretnie, na ulicach europejskich miast. Część kibiców arabskiej drużyny pod wpływem – co warto podkreślić – nie porażek, lecz sukcesów marokańskiej drużyny, która dobrnęła aż do półfinału, zaczęła dewastować Brukselę, Paryż i inne miejsca. Skrywany na co dzień resentyment Francuzów czy Belgów marokańskiego pochodzenia znalazł nowe ujście.
Przed półfinałem Maroko-Francja obawiano się o wybuch kolejnych, jeszcze większych zamieszek. Sklepy i lokale nie tylko przy Polach Elizejskich zamieniano w małe fortece. Ale gdy jedni się bali, inni przy okazji mundialu łapali wiatr w żagle. Zwolennicy skrajnej prawicy francuskiej natychmiast zaczęli rozpisywać się na forach internetowych o „futbolowym zderzeniu cywilizacji”. Przy okazji we Francji zadawano niedyplomatyczne pytania o własną drużynę. Nie pierwszy to raz, gdy były dziennikarz, a dziś trybun skrajnej prawicy Éric Zemmour podawał w wątpliwość jej „francuskość”. W jednym z wywiadów prowokacyjnie stwierdził, że gdyby ekipa Senegalu składała się z dziewięciu białych, Senegalczycy także mogliby zacząć się zastanawiać, co się dzieje z ich drużyną.
Ostatecznie Francuzi pokonali Maroko 2:0, ale przegrana Lwów Atlasu przełożyła się tej nocy „tylko” na jedną ofiarę śmiertelną (nastolatek w Montpellier) oraz zatrzymanie 266 osób.