W połowie stycznia Węgrzy dowiedzieli się, że 97 proc. z nich nie popiera sankcji Unii Europejskiej wobec Rosji. Poinformowały ich o tym reklamy wykupione przez rząd Viktora Orbána, który w ramach narodowych konsultacji rozesłał do obywateli kwestionariusze z pytaniami o – jak napisano – „sankcje Brukseli”. Reklamy nie wspomniały jednak, że w konsultacjach wzięło udział niespełna półtora miliona z ponad 8 mln uprawnionych do głosowania. Ani tym bardziej, że rząd poparł wszystkie dziewięć pakietów unijnych sankcji (choć zapewnił sobie wyłączenie z sankcji na rosyjską ropę).
Owe „sankcje Brukseli” nie tylko nie osłabiają Rosji – twierdzi rządowa propaganda – ale też są przeciwskuteczne, bo odbijają się negatywnie na stanie gospodarki krajów członkowskich. W ten sposób sankcje – po uchodźcach, George’u Sorosie, organizacjach pozarządowych i społeczności LGBT – stały się kolejnym kozłem ofiarnym, służącym Orbánowi do odwracania uwagi od niezborności rządu i mobilizowania wyborców wokół wspólnego przeciwnika.
Według węgierskiego rządu to sankcje są odpowiedzialne za dramatyczny skok cen energii, żywności oraz innych towarów i usług. I to one, nie rząd, są winne niechlubnemu rekordowi: inflacja na Węgrzech – w przekazie rządowym zawsze okraszana przymiotnikiem wojenna – w styczniu br. według Eurostatu przekroczyła 25 proc. i była najwyższa w UE.
Ceny w dół, Fidesz w górę
Opowieść o wysokiej inflacji zaczyna się kilka miesięcy przed wybuchem wojny w Ukrainie. W listopadzie 2021 r. parlament uchwalił szereg transferów socjalnych, w tym 13. emeryturę i zwolnienie z podatku dochodowego dla osób poniżej 25. roku życia. A także zamroził na trzy miesiące ceny paliw: benzyna i olej napędowy na stacjach paliwowych nie mogły kosztować więcej niż 480 forintów (ok.