KATARZYNA KACZOROWSKA: Jak duże jest ryzyko wpisane w pracę ratowników szukających ofiar trzęsień ziemi?
MARIAN SAJNOG: Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, bo to jest rzecz dla przeciętnego człowieka niewyobrażalna. W 1980 r. braliśmy udział w akcji ratunkowej we włoskim miasteczku Lioni w Kampanii. Doszło wtedy do jednego z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w czasach nowożytnych na tych terenach. 90 proc. miasteczka obróciło się w gruzowisko. Zawaliły się domy, ulice… Zginęło 400 osób, a w całym rejonie blisko 3 tys. To liczby, ale kiedy dochodzi do trzęsienia ziemi, to z rumowiska wydobywa się gaz, trzeba odciąć wodę, prąd. Pod gruzami są ludzie, ranni, zabici. Trzeba wyciągać żywych i umarłych. I to jest praca niewyobrażalnie trudna, ekstremalna.
Trudniejsza fizycznie czy psychicznie?
Wszystko razem. Mamy zawalony budynek, runął strop, fragmenty muru, metalowe podnośniki, dźwigary i pod tym wszystkim są ludzie, do których trzeba dotrzeć. Do tego w każdym momencie może nastąpić wtórny wstrząs. A mowa o pierwszych godzinach tzw. fazy izolacji, zanim przybędzie pomoc, czyli strażacy, ratownicy, wojsko.
Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że nie ma takiego systemu na świecie, żeby pomoc dotarła do każdego w każde miejsce i o każdej porze. Nie ma, nie było i nie będzie. Pomoc, która przychodzi w tego typu przypadkach, jest zawsze wybiórcza. I jest jak totolotek. Do jednych zdąży trafić, do innych dotrze za późno. I oczywiście wszystko zależy od organizacji służb ratunkowych. Na miejscu zawsze panuje chaos, bałagan informacyjny i komunikacyjny. Najgorsze, że dochodzi również do paniki. A nie tylko na terenach aktywnych sejsmicznie kluczowe w sytuacji zagrożenia przecież powinno być coś, co my nazywamy samoratowaniem.