Rolnicy z indyjskiego stanu Maharasztra ruszyli zbiorowo do Mumbaju w proteście przeciwko żałośnie niskim cenom cebuli, zorganizowali też akcję wysyłania paczek z cebulą premierowi Modiemu, do odległego Delhi, żeby zrozumiał grozę ich sytuacji. U pośredników dostają za sto kilo 200–400 rupii (10–20 zł), a żeby wyjść na swoje, powinni przynajmniej 1,2 tys. Uprawa cebuli to tutaj rodzaj bankomatu, źródło środków na codzienne potrzeby. A cebula to w Indiach najważniejsze warzywo (24 mln ton rocznie) i produkt polityczny. I zawsze jest albo za tania (dla milionów producentów), albo za droga (dla miliarda konsumentów). Mówi się, że kiedy już wszystkiego brakuje, zawsze pozostaje biedakom kande bhakri, placek z cebulą.
Gdy przychodzi kryzys drogiej cebuli, trafia na czołówki mediów, z dnia na dzień śledzi się ruchy cen i rozmaite, przeważnie nieadekwatne, działania władz. Zwykle najbardziej drastycznym jest zakaz eksportu, który od razu uderza w Bangladesz, a później także w drobnych producentów, którzy – kiedy mija gorączka – zostają z łatwo psującym się towarem. Ale władze wiedzą, że muszą coś robić, bo niezadowolenie cebulowe potrafi obalać rządy, a z kolei Indira Gandhi wróciła do władzy w 1980 r. za sprawą drogiej cebuli, z której uczyniła symbol nieudolności poprzedników. Więc kiedy zbliżają się wybory, centralne i lokalne, władza lubi podsypać cebuli. Tym razem jest jej za dużo, bo zderzyły się dwa wysypy, opóźniony monsunowy oraz zimowy, rozpoczynający się w marcu. Rozwścieczeni rolnicy to mimo wszystko słabsza siła polityczna niż wkurzeni konsumenci, ale ci pierwsi są w Indiach szczególnie zdesperowani. Przy czym w każdym przypadku – i braku, i nadmiaru – najwięcej zarabiają pośrednicy.
Wiadomości z Indii zderzyły się z doniesieniami z Pakistanu o dramatycznych niedoborach cebuli z powodu ubiegłorocznych powodzi.