Siła prowincjusza
Jimmy Carter: wielki prezydent z małego miasteczka. Najbardziej niedoceniany
Wśród amerykańskich prezydentów Jimmy Carter jako jedyny może się pochwalić ścisłym wykształceniem – jest inżynierem. Żaden inny prezydent USA nie dostał Nobla po zakończeniu urzędowania. Tylko Carter pozostał sprawny do później starości, z młotkiem na drabinie budował domy dla biednych.
Gospodarz Białego Domu w latach 1977–81, zwany też „prezydentem rock&rolla”, jest w stanie krytycznym. Już w lutym fundacja jego imienia poinformowała, że 98-letni Carter, u którego osiem lat temu stwierdzono czerniaka wątroby i mózgu, jest pod opieką paliatywną we własnym domu w Georgii. I że tam – w otoczeniu rodziny – chciałby odejść. W zeszłym tygodniu sprawa była już na tyle poważna, że Joe Biden wahał się, czy lecieć z oficjalną wizytą do Irlandii. Zgodnie z tradycją urzędujący prezydent USA jest obecny na pogrzebach swoich poprzedników. A w tym przypadku dochodzi jeszcze osobista relacja – Carter poprosił Bidena o wygłoszenie mowy pożegnalnej.
Ich przyjaźń ma długą historię. Gdy w grudniu 1974 r. jako szerzej nieznany prowincjonalny polityk z szerokim uśmiechem i wysokim głosem stanął do batalii o prezydenturę, zaskoczenie mieszało się z niesmakiem – jakby na eleganckie przyjęcie wtargnął intruz w zabłoconych butach i rozchełstanej koszuli. „Jimmy who?” – pytał na okładce amerykański „Newsweek”. Pierwszym liczącym się Demokratą, który publicznie poparł kandydaturę Cartera, był młody senator z Delaware Joseph Biden.
Carter czuł już wtedy, że Ameryka – zmęczona Wietnamem i aferą Watergate – jest gotowa na outsidera nieskorumpowanego systemem. Czuł społeczne zapotrzebowanie na uczciwość i wiarygodność. „Nigdy was nie okłamię” – powtarzał w czasie kampanii.