W ostatnich tygodniach w wielu krajach Europy można było przeczytać o tureckim głosowaniu jako o „najważniejszych wyborach na świecie”. Sami Turcy mówili, że niedzielna elekcja to wydarzenie najwyższej wagi politycznej w ciągu ostatnich stu lat, nawiązując tym samym do wielkiej zmiany cywilizacyjnej i sekularyzacji kraju przeprowadzonej przez Mustafę Kemala Atatürka. Twórca postosmańskiej Turcji objął urząd prezydenta w październiku 1923 r., więc o analogie wyjątkowo łatwo – w czasie kampanii nie brakowało ich w mediach ani na wiecach, zwłaszcza tych opozycyjnych. Głównie dlatego, że zmiana na stanowisku prezydenta byłaby dziś dla Turków epokowa pod wieloma względami. Zakończyłaby erę dwóch dekad niezagrożonej dominacji Recepa Tayyipa Erdoğana, pod którego rządami Turcja skręciła w kierunku autorytaryzmu i ekspansywnej, napędzanej religią polityki zagranicznej. Dawałaby też szanse na koniec represji wobec mediów i świata akademickiego oraz pełną reorientację w polityce zagranicznej – na kurs bliższy liberalnemu Zachodowi i przede wszystkim – bardziej sceptyczny wobec Kremla.
Czytaj też: Erdoğan, pierwszy z fali nowych populistów, może stracić władzę
Na razie o przyszłości Turcji wiadomo niewiele. Według danych z późnego niedzielnego wieczora (95 proc. przeliczonych głosów) Erdoğan otrzymał 49,7 proc. poparcia, podczas gdy jego rywal, wspierany przez szeroką koalicję sześciu partii opozycyjnych Kilicdaroglu – 44,6 proc.