Stosy tajnych dokumentów zabrał Donald Trump z Białego Domu po zakończeniu urzędowania i przechowywał je w swej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie. Gdyby oddał je do Archiwów Narodowych, byłoby po kłopocie, bo podobna beztroska zdarzała się innym politykom, m.in. Hillary Clinton i Joe Bidenowi, ale oni współpracowali z organami ścigania. Trump odmówił zwrotu materiałów, twierdził, że je „odtajnił”, polecał swym prawnikom, żeby je ukryli albo zniszczyli. A niektóre dokumenty, w tym podobno plany ataku na Iran, pokazywał nawet swym gościom. W zeszłym tygodniu pozwoliło to specjalnemu prokuratorowi Jackowi Smithowi oskarżyć Trumpa o narażenie na szwank tajemnic państwowych i obstrukcję wymiaru sprawiedliwości. Były prokurator generalny William Barr powiedział, że „jeśli tylko połowa zarzutów przeciw Trumpowi się potwierdzi, jest ugotowany”.
Akcja prokuratora Smitha to pierwsze w historii USA oskarżenie byłego prezydenta o przestępstwo przez prokuraturę federalną (wcześniej kryminalne zarzuty postawił mu prokurator stanowy w Nowym Jorku). Smith, powołany też do badania prób blokowania przez Trumpa przekazania władzy nowej administracji Bidena po przegranych wyborach, podkreśla, że w Ameryce nikt nie stoi ponad prawem. Powaga zarzutów oznaczałaby, że grozi mu kara długoletniego więzienia. Czy rzeczywiście?
Trump jest nie tylko byłym prezydentem – ubiega się ponownie o Biały Dom i według sondaży bije na głowę innych kandydatów z Partii Republikańskiej. Bezpośrednio po akcie oskarżenia wzrosły datki na jego kampanię wyborczą. I choć 56 proc. Amerykanów uważa, że powinien wycofać się z wyścigu, większość polityków republikańskiego establishmentu i jego rywali do nominacji go potępia, to około połowa republikańskich wyborców uważa jednak, że nie zrobił nic złego – odsetek ten wzrósł o 10 pkt proc.