To był 31 maja. Właśnie ogłoszono wyniki wyborów regionalnych, które okazały się klęską rządzącej Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE) i jej lewicowego koalicjanta Podemos. W większości regionów wygrała konserwatywno-liberalna Partia Ludowa. Niedługo potem ludowcy w wielu okręgach weszli w koalicję ze skrajnie prawicowym Voxem.
Wydaje się, że oba te prawicowe ugrupowania dzieli bardzo wiele. Ci pierwsi, Populares, to konserwatyści w europejskim stylu, razem z PO i PSL należą do Europejskiej Partii Ludowej; na ich czele stoi umiarkowany 61-latek Alberto Núńez Feijóo. To ugrupowanie, które nie ma problemu ze związkami jednopłciowymi, nie widzi wszędzie neomarksistów i w wielu kwestiach przypomina raczej polską Platformę sprzed lat niż którykolwiek z prawicowych populizmów.
Z kolei Vox (łac. głos) to agresywne, opierające się na antyimigranckiej retoryce (tak, koleguje się z PiS) ugrupowanie pod wodzą 47-letniego Santiago Abascala, który dekadę temu z hukiem odszedł z Partii Ludowej. Charakter Voxu najlepiej ilustruje kontrowersyjny baner: widnieje na nim ręka wrzucająca do kosza flagi ZSRR, LGBT, Katalonii oraz tę z symbolem ruchów feministycznych – czyli wszystkiego, czego Vox szczerze nie znosi i co uważa za obce tradycyjnej Hiszpanii.
To dlatego 31 maja socjalistyczny premier Hiszpanii Pedro Sanchéz mówił w Kortezach o zwycięstwie skrajnej prawicy, zrównując Partię Ludową i Vox z „trumpizmem”. Premier mówił: „Konieczne jest wyjaśnienie, czy Hiszpanie chcą realizować politykę poszerzania ich praw, czy też chcą ich uchylenia, czego domaga się koalicja skrajnej prawicy”. I zaraz potem zapowiedział przyspieszone wybory krajowe.
Ruch Sanchéza może się wydawać niezrozumiały.