Wszystko to z powodu kłopotów z odbywającym się w Korei Południowej Światowym Zlotem Skautów, który co cztery lata wędruje po świecie, a teraz na wielkim polu namiotowym w koreańskim Saemangeum zgromadził 45 tys. młodzieży ze 155 krajów (wśród nich 500 Polaków). Przede wszystkim zawiniła aura: upały sięgające 40 st., rekordowa wilgotność oraz topografia miejsca: puste tereny bez zieleni, na których niedawno była powódź, a teraz jest plaga komarów. Niewątpliwie zabrakło też organizatorom wyobraźni: skaut jest „zawsze gotów!”, ale nie na takie warunki: koedukacyjne latryny, półprzezroczyste prysznice, dziwne jedzenie, niedostatki wody i przede wszystkim opieki medycznej, kiedy ruszyła fala udarów i dolegliwości pokarmowych. Szybko atmosfera jamboree zamieniła się w ponury survival.
Pierwsi, po czterech dniach, poddali się młodzi Brytyjczycy, z ojczyzny skautingu, najliczniejsza delegacja. 4,5 tys. osób zostało wywiezionych do hoteli w Seulu, później 1,5 tys. Amerykanów ewakuowano do jednej z ich baz wojskowych. Po cichu zaczęły wynosić się też inne delegacje. Wtedy światowa organizacja skautingu postawiła organizatorom ultimatum i zagroziła zwinięciem obozowiska. Ruszyła centralna akcja ratunkowa: ciężarówki z zimną wodą, nawiewy i chłodzone tunele, nowe toalety i prysznice, nowy kucharz, szpital polowy. Atmosfera się poprawiła, ale wtedy znad Okinawy nadszedł groźny tajfun Khanun i zapadła decyzja o ewakuacji. Zmobilizowano 971 autokarów i wywieziono 37 tys. skautów do Seulu i okolic. Ale klimat już nie powrócił i nie uratował go pożegnalny koncert K-pop.
Wszystkie te perypetie nie schodziły przez dwa tygodnie z czołówek koreańskich mediów i ogólna ocena był taka, że to jednak „wstyd narodowy”. Przy okazji wyszły na jaw przekręty lokalnych władz, informacje o nadużyciach seksualnych na obozowisku, które zostały zlekceważone, a na koniec doszła wiadomość, że 70 osób zaraziło się covidem.