Gigantyczne kolejki, fake newsy i niepewność. Głosowanie za granicą zdominował chaos
Mediolan – dwie godziny. Nikozja – cztery, tak samo w Atenach. Bristol – mniej więcej trzy, Londyn nawet cztery. Göteborg – dwie, może trzy, z komentarzem, że całe szczęście, że nie pada. Dublin – piękne słońce, ale też liczba minut trzycyfrowa. Walencja – trzy godziny, Madryt – cztery. Barcelona podobnie, nawet jeśli ktoś przyszedł jeszcze przed otwarciem lokali wyborczych, koło 6 nad ranem.
A potem te liczby rosły. W Oslo – 9 godzin. W Edynburgu i Oksfordzie – ponad 30, podobnie w Londynie, Düsseldorfie. W Sheffield członkowie komisji wyszli z lokalu po upływie 24 godzin od zakończenia głosowania, choć PKW nie przysłało im wtedy jeszcze potwierdzenia zaakceptowania protokołu z wyborów. Zdarzały się omdlenia, telefony do znajomych z prośbą o dostarczenie jedzenia, apele do polityków w Warszawie za pomocą mediów społecznościowych. Głosowanie zagranicą było, zgodnie z przewidywaniami, rekordowe. Zapisało się do niego ponad 608 tys. obywateli, najwięcej w historii demokratycznych wyborów w Polsce. Polonijni działacze intuicyjnie przeczuwali, że z płynnym przeprowadzeniem całego procesu mogą być problemy, bo od miesięcy dostawali sygnały o sporej mobilizacji i potencjalnie wysokiej frekwencji, jednak MSZ, formalnie odpowiedzialny za organizację wyborów zagranicą, pozostawał głuchy na apele o wsparcie instytucjonalne. Swoje dołożyła jeszcze PKW, wsparta później przez Sąd Najwyższy – obie instytucje nakazały przeliczenie i przesłanie wyników głosowania do parlamentu razem z rezultatami referendum, wszystko w ciągu 24-godzinnego okienka.