Polacy za granicą zbierają się na wybory. Kto może, przyleci. Na PiS nie ma co liczyć
Na razie widać chaos i nic więcej. Odpowiedzialny za koordynację wyborów za granicą wiceminister Piotr Wawrzyk został usunięty z resortu, a potem z list wyborczych PiS, jako główny winowajca w aferze wizowej. Jego miejsce zajął Jarosław Lindenberg, doświadczony dyplomata, były ambasador w czterech europejskich placówkach, ale jest na stanowisku dopiero od kilku dni. Trudno się spodziewać, by posiadł pełną wiedzę o problemach, z jakimi boryka się Polonia przy organizacji wyborów. Co prawda na papierze sytuacja nie wygląda tak źle. Trzy lata temu, podczas głosowania na prezydenta, za granicą utworzono 320 obwodów. W tym roku, zgodnie z rozporządzeniem ministra spraw zagranicznych z 14 września, będą 402.
Polonia już to przećwiczyła
Niedobór komisji był jednym z głównych zarzutów, jakie obywatele za granicą formułowali pod adresem rządu PiS w lecie 2020 r. Sporo było wtedy kontrowersji, a organizowane po lockdownie wybory trudno było uznać za równe. W większości krajów europejskich, w USA, Meksyku, Kanadzie, Australii czy Chinach, a więc krajach z najliczniejszą Polonią, obowiązywały mniej lub bardziej ścisłe restrykcje, więc głosowanie osobiste nie wchodziło w grę. Trzeba było sobie radzić korespondencyjnie, a liczył się czas. Tysiące Polaków nie otrzymało dość wcześnie pakietów do głosowania. Emigranci z kolei narzekali, że muszą ponosić koszty odesłania przesyłek – często w pośpiechu wysyłali je prywatnymi firmami kurierskimi.