Szwed jeździ metrem
„Byliśmy naiwni”. Dlaczego szwedzki eksperyment imigracyjny poniósł klęskę
Brakuje słów, aby wyrazić, jak poważna jest sytuacja – powiedział niedawno premier Ulf Kristersson. Chodzi o serię zabójstw, która trwa w szwedzkich miastach od początku września. Policja twierdzi, że to kolejna odsłona wojny gangów imigranckich, w której zabójcami są młodzi ludzie, głównie z Bliskiego Wschodu. Tylko we wrześniu w strzelaninach zginęło co najmniej 11 osób, wiele odniosło rany. Coraz częściej ofiarami padają zupełnie przypadkowe osoby.
Szwecja nigdy nie widziała czegoś podobnego. Żaden kraj w Europie czegoś takiego nie widział – mówił w specjalnym orędziu premier Kristersson, zapowiadając jednocześnie, że bezprecedensowo zwróci się do armii o udzielenie pomocy policji, która wydaje się dziś bezradna.
Słowa Kristerssona to duża zmiana. Przez ostatnie dziesięciolecia szwedzcy politycy zapewniali, że imigracja – szczególnie z krajów nieeuropejskich – nie przyniesie krajowi żadnego uszczerbku. Przeciwnie – wzbogaci go pod każdym względem. Ówczesny premier Fredrik Reinfeldt wzywał w 2014 r. swoich współobywateli, aby „otworzyli swoje serca” imigrantom. Zrobili to. Z jakim efektem?
Do lat 30. XX w. Szwecja była krajem emigrantów. Blisko 1,5 mln Szwedów wywędrowało za chlebem do USA. Sytuacja demograficzna poprawiła się dopiero po drugiej wojnie światowej, gdy kraj przyjął imigrantów zarobkowych – głównie Finów, Włochów i mieszkańców byłej Jugosławii. Na przełomie lat 60. i 70. kraj udzielił schronienia kilku tysiącom imigrantów politycznych, głównie z Ameryki Południowej, Iranu, Turcji, a także z Polski. Liberalna polityka imigracyjna i opinia Szwecji jako bogatego państwa opiekuńczego zachęcały wielu do szukania tu lepszego losu.
W efekcie na początku XXI w. wzrosła imigracja z Afganistanu, Somalii, Syrii, Iraku i niektórych krajów afrykańskich.