Lawa pod ich stopami
Lawa pod stopami. Islandczycy już ponad tysiąc lat żyją na wulkanicznej ziemi
Niektóre miejscowości na Islandii robią się zimą puste po zmroku. Późnym wieczorem znów ożywają. Turyści w wynajętych samochodach wyjeżdżają z hoteli, zostawiając za sobą sztuczne światła, by polować w ciemności na zorzę polarną. W innych miejscach, tych mniej popularnych, ruch zaczyna się rano i zamiera po południu. Pracę kończą pracownicy przetwórni, jedynego sklepu spożywczego czy przedszkola z kilkorgiem dzieci. Można wrócić do ciepłego domu. Od kilku tygodni jest też na wyspie miejsce, które – nie licząc służb porządkowych – jest martwe niezależnie od pory dnia. Miasto, w którym wszystkie domy są puste.
Ostatnio ewakuowano na Islandii całą społeczność 50 lat temu. Ponad 5 tys. mieszkańców opuściło Heimaey, leżące na największej wyspie archipelagu Vestmannaeyjar. Mimo ogromnych zniszczeń, jakie poczynił w 1973 r. wulkan Eldfell, mieszkańcy zdecydowali się wrócić i odbudować to, co zabrała im natura. Czy tak będzie i tym razem? Czy erupcja sprzed pół wieku czegokolwiek Islandczyków nauczyła?
10 grudnia minie miesiąc od ewakuacji Grindavíku, niewielkiego, trzyipółtysięcznego miasteczka na półwyspie Reykjanes. Groził mu wybuch wulkanu i choć ziemia się uspokoiła i zaczęto odbudowę, możliwe, że mieszkańcy wrócą do siebie dopiero na wiosnę.
Turystyczna erupcja
Nie pierwszy raz trzęsienia ziemi i wulkany wyrzuciły mieszkańców z ich domów. Na Islandii natura zawsze będzie wygrywać, choć ludzie czasami starają się ją powstrzymać. Niektórzy myślą, że wyspiarze z odległej prowincji widzą to o wiele wyraźniej, ale to nieprawda – na całej wyspie przyroda ma ostatnie słowo. Naprawdę spokojne o swój los mogą być tylko wyludnione Fiordy Zachodnie, bo jeśli idzie o wulkany, to zarówno południowe wybrzeże, jak i – zwłaszcza ostatnio – półwysep Reykjanes są najbardziej narażone na niebezpieczeństwo erupcji.