Despotyczny prezydent Nicolas Maduro zorganizował referendum, w którym Wenezuelczycy opowiedzieli się za przyłączeniem do ich kraju Esequibo, prowincji stanowiącej dwie trzecie terytorium sąsiedniej Gujany. Takiego wyniku można się było spodziewać, bo wśród Wenezuelczyków żywy jest mit niesprawiedliwości dziejowej, a konkretnie oszukańczej w ich oczach decyzji międzynarodowego arbitrażu z 1899 r., który uznał Esequibo za część Gujany, ówczesnej kolonii brytyjskiej. Rzekomo stratna Wenezuela była wówczas kolonią Hiszpanii. Tęsknota za Esequibo nasiliła się, kiedy odkryto u jej wybrzeży wielkie złoża ropy i gazu, a amerykański koncern ExxonMobile przystąpił do ich eksploatacji. Na tych patriotycznych emocjach zagrał teraz prezydent Maduro, który szykuje się do przełomowych, bo z udziałem opozycji, wyborów prezydenckich. Obie strony osiągnęły przedwyborcze porozumienie, wspólną kandydatką opozycji jest, do tej pory prześladowana, Maria Corina Machado. A prezydent Biden, a conto, zawiesił sankcje dotyczące eksportu wenezuelskiej ropy.
Maduro, który twardą ręką rządzi od dekady, ma już z kim przegrać, więc użył narodowego dopalacza: w entuzjastycznym wystąpieniu w telewizji pokazał mapę Wenezueli powiększonej o Esequibo, ogłosił gen. Alexisa Rodrigueza Cabello gubernatorem nowej terytorialnej zdobyczy i zażądał, aby w ciągu trzech miesięcy wycofały się z tamtejszego szelfu wszystkie obce firmy wydobywcze. Na razie są to ruchy wyłącznie na papierze. Liczące 150 tys. mieszkańców Esequibo, gęsto porośnięte lasami deszczowymi, jest trudno dostępne, za to przebogate w surowce. Ale jedyna dobra droga prowadzi przez terytorium Brazylii, która ostro zaprotestowała wobec poczynań Caracas. Podobnie jak Waszyngton, który uznał sytuację za „bardzo poważną”, tym bardziej że zagrożone są istotne amerykańskie interesy gospodarcze.