Tęsknota za Esequibo nasiliła się, kiedy odkryto u jej wybrzeży wielkie złoża ropy i gazu.
Przezywano go Maburro – burro to po hiszpańsku osioł – ale prezydent Wenezueli Nicolas Maduro zawsze miał dość sprytu i siły, by odbijać się od dna. Znów to zrobił.
Odcinając się od rosyjskich surowców, Zachód musi ich szukać w innych krajach. Tak się składa, że ropą i gazem obracają dziś brutalne dyktatury systemowo łamiące prawa człowieka. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
Dla przywódców odchodzących od demokracji kluczowe jest przekonanie zwolenników, że wszystko jest albo będzie dobrze. Populistyczni przywódcy nie mogą sobie pozwolić na przyznanie, że coś idzie nie tak.
Choć w ostatnich tygodniach partie szeroko rozumianej lewicy zdobyły lub obroniły władzę w wielu krajach regionu, błędem byłoby ogłaszanie kontynentalnego skrętu w lewo. Zwłaszcza że prawica wciąż trzyma się mocno.
Choć Nicolas Maduro obronił się przed ubiegłotygodniowym przewrotem, nie zneutralizował w całości swoich przeciwników. Juan Guaidó nie składa zaś broni i planuje kolejne demonstracje.
Kreml wysłał do Wenezueli wojskowy transportowiec i samolot pasażerski. Na pokładzie było stu rosyjskich żołnierzy i – najprawdopodobniej – szef wojsk lądowych gen. Wasilij Tonkoszkurow.
Przesada rządzi dziś kryzysem politycznym w Wenezueli. I dlatego kraj pogrąża się w ciemności – dosłownie i metaforycznie.
16 medyków przebywających na misji w Wenezueli opowiedziało dziennikarzom „New York Timesa”, jak ich przełożeni kazali im szantażować pacjentów przed ubiegłorocznymi wyborami. Ceną za brak poparcia dla Maduro miała być odmowa pomocy medycznej.
Choć dwuwładza ciągnie się już od prawie dwóch miesięcy, siły antyrządowe zaczynają zdobywać wyraźną przewagę nad reżimem.