Mimo wątpliwości Demokratów co do Joe Bidena i Republikanów co do Donalda Trumpa wiadomo już, że listopadowe wybory do Białego Domu będą powtórką pojedynku obu tych polityków z poprzedniej kampanii.
W Superwtorek Trump bez trudu pokonał swoją jedyną rywalkę Nikki Haley i wkrótce, już bez konkurencji, zdobędzie poparcie minimum 1215 delegatów potrzebnych do nominacji prezydenckiej. Haley nie ogłosiła, że popiera byłego prezydenta, oświadczając, że musi on przekonać do siebie tych, którzy w prawyborach na niego nie głosowali. To ok. 20 proc. republikańskiego elektoratu. Część to zdeklarowani wrogowie Trumpa, część się waha, i jeżeli w wyborach siły będą wyrównane, ich decyzja może zaważyć na końcowym wyniku.
Nominacja Bidena jest formalnością, w prawyborach ma tylko marginalnych konkurentów. Nie rozprasza to obaw jego zwolenników wywołanych sondażami przewidującymi nieznaczną wygraną Trumpa. Główne powody niskich notowań Bidena to kryzys z imigrantami, gniew demokratycznej lewicy na proizraelską politykę rządu i podeszły wiek prezydenta, który w publicznych wystąpieniach wydaje się zmęczony pełnieniem urzędu.
Niespodzianką, która przeczy opiniom o starczej słabości Bidena, było jego orędzie o stanie państwa. Z młodzieńczą werwą zaatakował w nim Republikanów za blokowanie pomocy dla Ukrainy i potępił Trumpa za łamanie demokracji oraz flirt z Putinem sugerujący pokrewieństwo rosyjskiego reżimu z autokratycznymi rysami jego ruchu MAGA. Orędzie – dotąd polityczny teatr akcentujący jedność kraju – okazało się początkiem kampanii Bidena o reelekcję. Demokraci nabrali otuchy – jeżeli na spotkaniach z wyborcami będzie przemawiał z taką samą energią i żarem, przekona do siebie niezdecydowanych i zmobilizuje apatycznych fanów, żeby poszli do urn.