Miejsce zwane Libanem
Liban to żywa skamielina. Państwo fikcyjne, tylko na mapie
Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Chyba że w Libanie. Z początkiem października izraelska armia wkroczyła na terytorium swojego północnego sąsiada po raz czwarty w historii. Tym razem „ograniczona” – przynajmniej na razie – inwazja lądowa została poprzedzona serią ataków na członków Hezbollahu, w tym zabójstwem Hasana Nasrallaha, szefa tej organizacji terrorystycznej, oraz bombardowaniami jej baz w południowym Libanie. Inwazja ma być odpowiedzią na systematyczny, choć też ograniczony ostrzał północnego Izraela przez Hezbollah, który w ten sposób przez niemal rok solidaryzował się z Hamasem w Strefie Gazy.
1.
Z tym „ograniczonym” charakterem działań Izraela różnie bywa. Dziś władze libańskie nie nadążają z podawaniem aktualnej liczby zabitych w wyniku izraelskiej interwencji. W czwartek przed weekendem premier Nadżib Mikati mówił o 4–5 tys. zabitych, z czego połowa w samym Bejrucie, oraz o ponad 1,3 mln uciekinierów z południa kraju, gdzie toczą się walki. Libański rząd wyznaczył dla nich setki budynków publicznych jako schronienia, ale nie zapewnił materacy, pościeli, żywności ani innych zapasów. Informacje o schroniskach rozprzestrzeniały się chaotycznie pocztą pantoflową i na WhatsAppie, w zasadzie bez udziału oficjalnych kanałów informacyjnych. Ludzie zaczęli się wdzierać do licznych w biznesowym centrum Bejrutu pustostanów – najczęściej mieszkań kupowanych jako lokata kapitału.
W rolę nieobecnego państwa libańskiego znów weszli prywatni sponsorzy, wolontariusze, obywatelskie organizacje pomocowe (również te związane z grupami wyznaniowymi), przedsiębiorcy. W bogatszych częściach kraju przekształcają bary, kluby nocne i restauracje w noclegownie. Wszystko to jednak nie jest w stanie przykryć systemowego upadku państwa.