„Wiem, że nie będzie łatwo” – komentował Friedrich Merz, najprawdopodobniej przyszły kanclerz Niemiec. Chadeckie CDU/CSU pod jego przywództwem wygrały przyspieszone wybory do Bundestagu. Wynik zwycięzców (28,5 proc.) nie rzuca jednak na kolana i praktycznie skazuje ich na koalicję z socjaldemokratami z SPD przegranego kanclerza Olafa Scholza. „Nasza ręka jest wyciągnięta” – twierdzi wprawdzie Alice Weidel, liderka antysystemowej Alternatywy dla Niemiec (AfD), która od poprzednich wyborów podwoiła swoje poparcie i zdobyła co piąty głos, a w byłej NRD – nawet co trzeci. Z ugrupowaniem uznawanym za skrajnie prawicowe, mocno antyimigranckim i proputinowskim nikt jednak nie zamierza współpracować. Weidel o tym wie – i będzie cierpliwie czekała na potknięcia Merza. Dla socjaldemokratów trzecie miejsce i 16 proc. to najgorszy rezultat w powojennej historii. Straciły także pozostałe partie dotychczasowej koalicji: Zieloni (11,6 proc.), a zwłaszcza liberałowie z FDP, którzy nie przekroczyli nawet 5-proc. progu wyborczego. W Bundestagu znów znajdzie się za to postkomunistyczna Lewica (8,8 proc.), która w ostatniej chwili podwoiła notowania i niespodziewanie wygrała wśród najmłodszych Niemców.
„Friedrich Merz jest teraz najważniejszym człowiekiem Europy” – podsumował „Spiegel”. Ten 69-letni konserwatywny polityk, niegdyś zmarginalizowany w CDU przez centrową Angelę Merkel, doczekał się późnego triumfu. Do głosu dochodzi w momencie, gdy Niemcy są nazywane chorym człowiekiem Europy – z gospodarką pogrążoną w stagnacji i coraz wyraźniej ustępującą liderom cyfrowej rewolucji. Na to nakładają się rosyjskie zagrożenie dla Europy i nieprzewidywalna polityka Donalda Trumpa. Miliarder Elon Musk, bliski współpracownik nowego-starego prezydenta USA, w ostatnich tygodniach bezprecedensowo wspierał AfD.