Kiedy w grudniu liberalny premier Justin Trudeau, ze skrajnie niskimi notowaniami, rezygnował z urzędu, aby dodatkowo nie pogrążać swojej partii przed wyborami, opozycyjni konserwatyści, odwieczny rywal, prowadzili w sondażach różnicą 29 pkt. A stojący na ich czele Pierre Poilievre był traktowany jako murowany szef rządu. Prowadził kampanię po trumpowsku i był do niego porównywany – grzmiał i obiecywał: niższe podatki, deportacje i masakrę w administracji państwowej.
Łatwo było o taką przewagę, Kanadyjczycy byli zmęczeni rosnącymi kosztami utrzymania, ospałą gospodarką, ostrym kryzysem mieszkaniowym i ogólnie trzema kadencjami liberałów; chcieli zmian. Nowym szefem partii po Trudeau i tymczasowym premierem do końca kadencji został Mark Carney, debiutant w polityce. Technokrata, kosmopolityczny wolnorynkowiec, bankier z wielkim majątkiem. Po Harvardzie i Oksfordzie oraz karierze na czele Banku Kanady podczas kryzysu 2008 r. i następnie – w czasach brexitu – Banku Anglii. Nie dawano mu wielkich szans.
Teraz się okazało, że to on poprowadzi Kanadę w mocno niepewną przyszłość. Dlaczego co trzeci wyborca nagle zmienił zdanie? W istocie Carney stoczył zwycięski wyborczy pojedynek nie z Poilievrem, ale z Donaldem Trumpem, który w kilka dni prezydentury zdołał podważyć sojusz dwóch bodaj najbardziej powiązanych państw na świecie, wywołał wojnę celną (zawieszaną i wznawianą) i zagroził inkorporacją Kanady jako „51. stanu USA”. W tej sytuacji wewnętrzne porachunki zeszły na dalszy plan, i to Carney deklarujący, że „będziemy się bronić, będziemy ochraniać, zaczniemy odbudowę”, ostry i pragmatyczny, zaprawiony w kryzysach, wydał się Kanadyjczykom lepszym dowódcą na czas wojny z Trumpem. A recesja za progiem: trzy czwarte kanadyjskiego eksportu, zapewniającego 2 mln miejsc pracy, szło do Stanów Zjednoczonych.