Najpierw Donald Trump pojechał z pierwszą zagraniczną wizytą – nie licząc pogrzebu papieża Franciszka – do krajów Zatoki Perskiej (którą chce przemianować na Zatokę Arabską). Gospodarze wiedzieli, jak go przyjąć. Air Force One eskortowały saudyjskie F-15, na lotnisku był gigantyczny dywan i kolejna eskorta – tym razem saudyjskiej kawalerii na arabach. A potem żyrandole i „największa umowa na sprzedaż broni w historii”. Arabia Saudyjska wyda na amerykański sprzęt 142 mld dol., a w sumie zamierza zainwestować w Stanach Zjednoczonych 600 mld, m.in. w sztuczną inteligencję. Potem była wycieczka na pole golfowe, wizyty w Katarze i Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie Trump podpisał kolejne „najlepsze” umowy, a rząd pierwszego z tych państw potwierdził obietnicę oddania prezydentowi USA wartego 400 mln dol. Boeinga 747 – jako dowód gościnności.
Pieniądze to jednak nie wszystko. Wizyta Trumpa na Bliskim Wschodzie miała też wymiar geopolityczny, o czym świadczy niezapowiedziane spotkanie prezydenta USA z nowym syryjskim przywódcą Ahmadem asz-Szarą, za którego głowę jeszcze niedawno Ameryka chciała zapłacić 10 mln dol. Zorganizował je saudyjski następca tronu Mohammad bin Salman, który przekonał też Trumpa do zniesienia sankcji wymierzanych w Syrię od lat 70. XX w. Chodzi o to, żeby nowemu reżimowi dać szansę na odbudowę zniszczonego kraju, wyrwać go spod irańskiej kurateli i włączyć w nowy bliskowschodni porządek, oparty głównie na Turcji i Arabii Saudyjskiej, który utrzyma się po ewakuacji z regionu amerykańskich żołnierzy, co od dawna zapowiada Trump. Ze zgrozą patrzył na to wszystko premier Izraela Beniamin Netanjahu, którego tym razem Amerykanin zupełnie zignorował.
Czytaj też: