Wybranka syna premiera Mongolii Luvsannamsraina Oyun-Erdene nieopatrznie wrzuciła do sieci zdjęcia z hucznych zaręczyn. A miała się czym pochwalić: helikopter, wypasiony pierścionek i Mercedes wśród licznych prezentów. Z tego powodu wybuchły w Ułan Bator gwałtowne protesty, młodzi uczestnicy żądali, żeby szef rządu wskazał źródło dochodów, które pozwalają na takie ekstrawagancje. Ten najpierw kluczył, a po dwóch tygodniach wystąpił o wotum zaufania i sromotnie przegrał głosowanie. Wyglądało to jak pucz.
Protesty z tłem antykorupcyjnym to w Mongolii codzienność, bo nastroje społeczne, zwłaszcza wśród młodych, są podłe: rosnące koszty utrzymania, inflacja, kryzys mieszkaniowy i smog w stolicy, a przede wszystkim poczucie, że wielkie bogactwa naturalne tego kraju o pięciokrotnej powierzchni Polski z 3,3 mln ludności zawłaszczyła grupka bogaczy i polityków. Trzy lata temu zamieszki wybuchły, kiedy się okazało, że 385 tys. ton węgla opuściło kraj poza systemem celnym. To kwintesencja mongolskich problemów. Przy tym wszystkim jednak od upadku komunizmu w 1991 r. państwo pozostaje demokracją parlamentarną, wciśniętą między dwa autorytarne giganty, Rosję i Chiny.
Rządzący od pięciu lat Oyun-Erdene, absolwent Uniwersytetu Harvarda, wykazał sporo inwencji: nowy szlak kolejowy do Chin, rafineria uniezależniająca od Rosji, kopalnia uranu do spółki z Francuzami, a sztandarowym projektem miał być „fundusz suwerenności narodowej” przejmujący jedną trzecią dochodów przemysłu wydobywczego na rzecz przyszłych pokoleń. Co bardzo nie spodobało się oligarchom. A prezydenta Uchnaagijna Chürelsücha, który w maju świętował z Władimirem Putinem na placu Czerwonym, uwierała samodzielność premiera i jego dobre relacje ze Stanami Zjednoczonymi i z Unią Europejską.