Miasto hipsterów i miliarderów
Podróże z „Polityką”. Sztokholm: stolica Szwecji, która nie pasuje do Szwecji
„Stockholm – the capital of Scandinavia” – głosi niezmieniony od lat slogan reklamowy miasta. Używa go państwowa organizacja turystyczna Visit Sweden, napawa on dumą Szwedów i burzy krew pozostałych Skandynawów. Nie da się ukryć, że w nadaniu sobie miana stolicy całej Skandynawii czuć arogancję dawnego imperium (a chodzi nie tylko o wikingów, w XVII w. Szwecja kontrolowała większość bałtyckiego wybrzeża).
W Sztokholmie jakoś czuć tę imperialną mentalność. Zwłaszcza w eleganckiej, pełnej secesji i narodowego romantyzmu dzielnicy Östermalm i na przybrzeżnym deptaku Strandvägen, wzdłuż którego stoją zakotwiczone olbrzymy, a w dających cień barach pije się częściej szampana niż prosecco.
Sztokholm w jakimś sensie do socjaldemokratycznej Szwecji nie pasuje. Nie ma w sobie prowincjonalizmu. Nie czuć w nim chłopskich korzeni, z których Szwedzi są dumni, bo choć zaznali biedy, to nigdy nie zasmakowali pańszczyzny i może dlatego do dziś kochają zaszyć się latem w drewnianych domkach z wychodkiem na dworze, jeść ziemniaki oraz śledzie i biegać na bosaka.
Sztokholm jest inny, mało egalitarny – to jedno z najbardziej posegregowanych majątkowo, klasowo i etnicznie miast Europy. Twój adres mówi tu, kim jesteś.
Jednocześnie Sztokholm pasuje do Szwecji jak ulał: powietrze jest tu czyste jak szklanka, panuje urbanistyczny ład, piękno miasta jest ponadczasowe i ma w sobie coś niezmienionego od wieków (brak wojny od niemal trzystu lat zrobił swoje). Jest otwarty, przyjazny i dostępny. A zarazem zdystansowany i niemożliwy do zrozumienia bez znajomości ukrytych kodów kulturowych rządzących jego mieszkańcami.
Czytaj też: