„Mogę w biały dzień zastrzelić kogoś na środku ulicy w Nowym Jorku, a i tak nie stracę poparcia moich wyborców” – stwierdził kiedyś Donald Trump. Długo się wydawało, że to prawda, a jednak są granice, których nie może przekroczyć. Nawet jego najwierniejsi fani się zbuntowali, gdy Departament Sprawiedliwości na początku lipca niespodziewanie ogłosił, że zamyka sprawę Jeffreya Epsteina, osławionego multimilionera, ulubieńca elit Nowego Jorku i Florydy, który wykorzystywał młode dziewczęta na skalę niemal przemysłową, a wkrótce po aresztowaniu w 2019 r. znaleziono go martwego w celi, gdzie rzekomo popełnił samobójstwo. Z dziennikarskich i prokuratorskich śledztw wiadomo, że werbował ofiary nie tylko dla siebie, lecz także dla znajomych i przyjaciół. Wielu uważa, że został zamordowany, bo jego wspólnicy obawiali się, że zacznie sypać.
Na tych podejrzeniach i spiskowych teoriach żerowali ludzie z otoczenia Trumpa, którzy w ubiegłorocznej kampanii wyborczej się odgrażali, że ujawnią tzw. listę Epsteina, czyli nazwiska ludzi z zepsutych liberalnych elit, którym podsuwał dziewczęta. Zapowiadali to m.in. J.D. Vance, który został wiceprezydentem, narwany prawnik Kash Patel (dziś szef CIA) i podkaster Dan Bongino (obecnie zastępca Patela). W lutym Pam Bondi, świeżo mianowana przez Trumpa na prokuratora generalnego, mówiła w telewizji Fox News, że lista Epsteina leży na jej biurku i wkrótce zostanie opublikowana. Ale jakoś nie została. Dlaczego? „Dlatego, że sam Trump jest na tej liście!” – mściwie tweetował Elon Musk, kiedy stracił stanowisko prezydenckiego doradcy ds. odchudzania administracji rządowej (jest faktem, że Trump i Epstein byli kiedyś bardzo dobrymi znajomymi, ale ok. 2005 r. całkowicie zerwali kontakty). Za sugestię, że ta znajomość miała seksualny podtekst, Trump zażądał od gazety „Wall Street Journal” i jej właściciela Ruperta Murdocha 10 mld dol.