W zeszłym tygodniu Izrael kolejny raz bez prawnego uzasadnienia zaatakował inne państwo, tym razem Syrię. Miała to być reakcja na starcia między islamskimi bojówkami i druzami na jej terytorium w pobliżu granicy z Izraelem. Siły izraelskie – oficjalnie w obronie druzów – uderzyły również na budynki rządowe w Damaszku, sugerując, że rząd Ahmada asz-Szary wspiera islamistów. W sobotę ogłoszono zawieszenie broni, Izrael zgodził się też na tymczasowe wejście oddziałów rządowych do As-Suwajdy, gdzie doszło do starć. Rząd Beniamina Netanjahu przekonuje, że izraelska interwencja to również działania samoobronne, bo nie chce dopuścić, żeby tereny przygraniczne opanowali islamiści.
Syrią wstrząsają wewnętrzne niepokoje, odkąd w grudniu koalicja islamskich bojówek obaliła reżim Baszara Asada. Ale jeszcze przed jego upadkiem część kraju była poza kontrolą Damaszku, bo różne grupy religijne i etniczne zorganizowały swoje formacje, aby bronić się przed siłami Asada. M.in. z tego powodu nowy rząd syryjski ma teraz problem ze zintegrowaniem państwa. W marcu wybuchły krwawe zamieszki między częścią zwycięskich bojówek a oddziałami szyickiej sekty alawitów, z której wywodziła się rodzina Asadów i duża część elit obalonego reżimu. Kilka tygodni temu zaczęły się starcia w As-Suwajdzie, w których stroną defensywną była kolejna sekta – druzowie. Wspólny mianownik tych konfliktów to obawa, że dominujące dziś w Syrii siły islamistyczne, tylko częściowo lojalne wobec rządu asz-Szary, chcą – niezależnie od czysto rabunkowej motywacji – usunąć z kraju „heretyków”.
Druzowie, których początki sięgają XI w., to dla nich oczywisty cel. Wywodzą się z szyickich ismailitów, ale nie uważają się za muzułmanów. Otacza ich aura tajemnicy, bo nie dopuszczają obcych do swoich świętych tekstów i rytuałów.