Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Zdrowy rozsądek ludu

Szwajcarska demokracja - pomysł dla wszystkich?

Demokracja, towar eksportowy? Demokracja, towar eksportowy?
Czy szwajcarska demokracja bezpośrednia, w przeciwieństwie do serów i zegarków, nie nadaje się na eksport?

Za parę tygodni wybory w kraju, który ma niewiele zasobów naturalnych, ale stał się jednym z najbogatszych na świecie. Gdzie, mimo licznych podziałów, panuje spokój społeczny. Gdzie partie polityczne od lat praktykują pragmatyczną współpracę. Po 21 października pod tym względem prawie nic się w tym kraju nie zmieni. Macie Państwo rację, to nie o Polsce mowa. Wielojęzyczna federacja autonomicznych prowincji, Szwajcaria, może posłużyć jako wzorcowe laboratorium, w którym testuje się pytania o demokrację.

Do góry nogami

Można powiedzieć, że demokracja w Szwajcarii jest odwrócona do góry nogami w stosunku do tych, które znamy z innych krajów. To ludność ma tu coś do powiedzenia, a nie rząd. Sposobem, w jaki naród komunikuje swoje zdanie politykom są przede wszystkim referenda, a także wybory powszechne. Według szacunków w Szwajcarii przeprowadza się więcej referendów niż we wszystkich pozostałych państwach świata łącznie. Praktycznie każda ustawa federalna i lokalna może zostać poddana referendum.

„Do góry nogami” jest postawione również to, że to nie urzędy centralne oddelegowują zadania w dół drabiny administracyjnej i politycznej. To władze gminne, jeśli uznają, że mają za dużo roboty, przekazują część zadań władzom kantonalnym. Podobnie władze kantonalne przekazują zadania władzom federalnym. Władza centralna nie może narzucić żadnych praw niższym instancjom bez ich zgody.

W gminach i kantonach

Pan Philip Panchaud, Burgermeister (po naszemu sołtys) gminy Echandens, startuje w wyborach parlamentarnych z ramienia Ecologie liberale. Ecologie nie jest partią, a ekologicznym ruchem społecznym, a pan Panchaud nie jest politykiem zawodowym, tylko biznesmenem. Wystarczy, że na liście społecznej figuruje jeden kandydat z dwustoma podpisami, a już możne startować w wyborach. Mandaty są przydzielane proporcjonalnie do liczby głosujących. Kanton de Vaud na przykład ma prawo do osiemnastu miejsc w parlamencie federalnym. Jeśli więc Ecologie liberale chce reprezentować kanton Vaud w parlamencie, musi zebrać co najmniej 5,6 procent głosów w okręgu. A żeby Pan Panchaud zasiadł w Bernie, największa liczba głosujących na Ecologie Liberale w Vaud musi oddać głos właśnie na niego. „Nie trzeba dodawać”, dodaje pan Panchaud, „że ryzyko wybrania mnie do parlamentu jest niewielkie”.

W swojej praktyce jako sołtys pan Panchaud odczuł pewne wady szwajcarskiego umiłowania autonomii. „Doprowadzenie do jakichkolwiek zmian bywa powolne i nużące”, mówi. Jeśli sprawa dotyczy kilku gmin lub kilku kantonów, konieczny jest konsensus. W skład kantonu de Vaud wchodzą 382 gminy, najmniejsze mają raptem 50 mieszkańców. Każda z gmin ma własne władze wykonawcze i ustawodawcze. „Lokalni politycy mają tendencję do stawania po stronie swojej gminy, nie dostrzegają szerszego kontekstu, a do tego mają niezupełnie pełną wiedzę o aktualnych przepisach, których liczba ciągle rośnie”, ocenia krytycznie pan Panchaud. Oznacza to trudności w nadaniu sprawom biegu. Vaud zaczęło zachęcać gminy do łączenia się w większe okręgi, żeby ułatwić proces podejmowania decyzji. „Najłatwiej o konsensus, kiedy wszystkie strony widzą dla siebie wymierne korzyści”, mówi. „Kanalizacja, oczyszczalnie ścieków, szkoły i transport publiczny - to sfery, w których stosunkowo łatwo się porozumieć. Trudniej o konsensus w sferze planowania przestrzennego czy udzielenia azylu imigrantom. Każdy widzi konieczność rozwiązania problemu, ale nikt nie chce wziąć na siebie ewentualnych niekorzystnych skutków.”

Niektóre „uparte” gminy stały się obiektami lokalnych legend, jak ta, która nie chciała wprowadzić czasu letniego, bo ich krowy przyzwyczaiły się do dojenia o stałej porze. Bywa, że katolickie gminy otoczone protestanckimi mają wolne w inne dni z powodu świąt. Choć główna linia frontu przebiega między niemieckojęzyczną Deutschschweiz i francuskojęzyczną Suisse romande, to dalszych podziałów nie brakuje. „Obcokrajowiec” to określenie, które dotyczy mieszkańca Bern na wycieczce w Lucernie i gościa z Bazylei w odwiedzinach u babci 60 kilometrów od miasta. Salwy śmiechu wywołuje u słuchaczy z St.Gallen przedrzeźnianie okropnego akcentu z Zurychu. Prawdziwi obcokrajowcy muszą się pogodzić z faktem, że nawet gdyby mówili czystym Baseldytsch, Bärndütsch czy Züridütsch, zawsze będą budzić nieufność.

Mimo tych podziałów, federacja w jakiś sposób trzyma się z powodzeniem razem, i to już od 150 lat.

Magiczny konsensus

Na poziomie federalnym żaden inny kraj na świecie nie jest tak na wskroś demokratyczny jak Szwajcaria. Można się zgodzić, że obywatel ma prawo postanowić w sprawie pory dojenia własnych krów, liczby miejsc parkingowych w dzielnicy albo lokalizacji pomnika Wilhelma Tella. Ale tu obywatele mają prawo głosu także w kwestiach tak doniosłych, jak zmiany konstytucji, reformy podatkowe i umowy międzynarodowe!

Historycznie rzecz ujmując, ustrój polityczny w Szwajcarii wykształcił się bez silnego podziału na rządzących i opozycję. Zamiast tego, uwzględnia się głos opozycyjnych partii, organizacji pozarządowych, kościołów, pracodawców i związków zawodowych jeszcze zanim sprawa trafi pod laskę marszałkowską. W założeniu takie rozwiązanie miało uniemożliwić opozycji blokowanie działań rządu i parlamentu przez wymuszanie referendów. Podczas gdy w innych krajach opcje polityczne w cyklu wyborczym zamieniają się miejscami w rządzie i ławach opozycji, w Szwajcarii od 50 lat te same cztery partie wyłaniają rząd konsensusu, dzieląc między siebie siedem tek ministerialnych według warunków umowy, którą nazwano „magiczną formułą”. Polityczna współpraca zaowocowała wygładzeniem wielu ideologicznych różnic. Oprócz sprawy obcokrajowców i spraw zagranicznych niewiele jest kontrowersyjnych tematów.

Czarna owca

Delikatna równowaga wypracowana w ciągu 150 lat, wystawiona jest dziś na próbę. W ciągu ostatnich pięciu lat prawica i lewica zyskały poparcie społeczne kosztem partii centrowych. Choć nie są to wielkie zmiany, w porównaniu z krajami, w których po każdych wyborach zmienia się opcja polityczna u władzy, Szwajcaria przeżywa szok.

Genewa, Zurych, Bazylea przyciągają specjalistów miejscami pracy w międzynarodowych organizacjach ponadrządowych, korporacjach farmaceutycznych i ubezpieczeniowych. Do tej pory ich pozwolenia na pracę były reglamentowane przez urzędy. Przybysze z Unii Europejskiej mają w Szwajcarii ułatwienia, ale jeszcze do zeszłego weekendu pracownicy z krajów starej piętnastki cieszyli się uprzywilejowaną pozycją, zagwarantowaną w umowie bilateralnej z 1999 roku. W ten weekend 56 procent Szwajcarów zagłosowało za otwarciem rynku pracy także dla pracowników z dziesięciu nowych krajów Unii. Referendum było kluczowym testem stosunku Szwajcarów do unijnego bloku.

Zdumiewająca liczba młodych ludzi była na "nie". Wielu młodych boi się, że gorzej opłacani Wschodni Europejczycy zabiorą im stanowiska. Strach dotyczy nie tylko inwazji „Polskich hydraulików”. Również klasa średnia czuje się zagrożona. Rosnące bezrobocie w Zurychu i Genewie najbardziej dotyka tych wchodzących na rynek pracy. Pracodawcy chcą doświadczonych pracowników, a to oferują im obcokrajowcy, i w lepszej cenie.

Bruksela jednak postawiła sprawę jasno - nie pozwoli Szwajcarii na nierówne traktowanie pracowników z nowych krajów Unii. A ma w rękawie narzędzia nacisku, bo do Unii kraj zegarków i sera wysyła dwie trzecie swojego eksportu. Środowisko biznesu jednomyślnie lobbowało za rozszerzeniem umowy na nowe kraje. Rząd, świadomy stawki o jaką idzie, prowadził ostrą kampanię dla "tak" dla rozszerzenia umowy.

Trwa starcie między dwiema wizjami Szwajcarii. Niedawno ten podział objawił się przedwyborczym skandalem "czarnej owcy". Na plakacie skrajnie prawicowej Partii Ludowej czarna owca, imigrant-kryminalista, wykopany zostaje z kraju dobrobytu i porządku przez trzy białe owce – rdzennych Szwajcarów. Zajęci sprawami wewnętrznymi obywatele boją się imigrantów i woleliby nie mieć z nimi nic do czynienia. Z drugiej strony jednak coraz więcej ma do powiedzenia Szwajcaria otwarta na świat, której pozycja na rynku międzynarodowym zależy od siły roboczej z zewnątrz.

Własne zdanie w każdej sprawie

Referendum to sedno szwajcarskiej demokracji. Pod tym pojęciem kryje się nie tylko bierne prawo głosowania na ‘tak’ lub ‘nie’ nad projektami podsuniętymi opinii publicznej przez ustawodawców. Każdy kto zbierze wystarczającą liczbę podpisów, ma prawo zainicjować głosowanie nad własnym projektem.

Mówi się, że zaletą referendów jest to, że są całkowicie odporne na demagogię. Każdy może wypowiedzieć się według własnego uznania i niezależnie od stanowiska partii politycznej, którą popiera. W praktyce oznacza to także obywatelski ból głowy.

„Emerytury będą podwyższane o ekwiwalent aktuarialny waloryzacji niewykorzystanych płatności”, brzmi fragment wyjęty z projektu reformy rent i emerytur. Zamiar ustawodawcy nie staje się jaśniejszy również po przeczytaniu artykułów prasowych podających go w wersji dla opornych. „Czy będę płacił mniej, jeśli przegłosują nowy pakiet ustaw podatkowych?”, zastanawia się skołowany obywatel. „Inni prawdopodobnie słuchają podpowiedzi partii…” Ale której partii słuchać? Czy tej, która chce silnego państwa, czy tej, która zaleca słabe?

W Szwajcarii podatki pozostają od dekad na wyważonym poziomie właśnie dlatego, że Szwajcarzy każdą podwyżkę muszą usankcjonować w referendum. Gdzie indziej na świecie politycy takich decyzji nie wypuszczają z rąk. Mimo nacisku różnych, nie zainteresowanych wzrostem opodatkowania grup, to politycy, a nie wyborcy, ostatecznie negocjują poziom podatków między sobą, co najczęściej prowadzi do ich podniesienia. Wygląda na to, że wysiłek intelektualny, którego każdy obywatel szwajcarski musi dokonać przystępując do referendum, ostatecznie się opłaca.

Wyborcze laboratorium

Może dlatego, że trudno jest być ekspertem w każdym temacie, Szwajcarzy chcą wiedzieć jak najwięcej o ludziach, na których zdaniu polegają.

Magazyn informacyjny "L’Hebdo", wychodzący w Lozannie, właśnie wymyślił nową formułę relacjonowania trwającej kampanii wyborczej do parlamentu. Pomysł ten o krok przesuwa granice demokracji, dając wyborcom wgląd do domów kandydatów. Reporterzy wysłani z plecakami i sprzętem w teren, towarzyszą kandydatom w ich codziennym życiu, śpią w ich domach, a wydarzenia relacjonują na bieżąco na stronie internetowej Blog&Breakfast.

Nie chodzi o voyeryzm. Chodzi o poznanie prywatnych postaw kandydata. W wielu krajach kampanie stały się czystym show, niekończącą się egzegezą przemów, stanowisk i telewizyjnych debat. Według redakcji "L’Hebdo", przepowiedzeniu przyszłych zachowań politycznych kandydata lepiej służy poznanie kim jest prywatnie. Ma to w Szwajcarii szczególne znaczenie, bo polityka to nie zawód, a mandat społeczny. Większość obieralnych funkcji jest nieodpłatna i wykonywana w czasie wolnym od pracy.

Szwajcarski model na eksport?

Podobno szwajcarska demokracja bezpośrednia, w przeciwieństwie do serów i zegarków, nie nadaje się na eksport. Szwajcaria to mały kraj i tylko tam takie ekscesy są możliwe, twierdzą sceptycy. Ale coś w tym musi być, że właśnie szwajcarscy eksperci wspierają wprowadzanie demokracji w Nepalu. Gdy tymczasem w wielomilionowych narodach starej Europy trwa kryzys demokracji przedstawicielskiej i poszukiwania nowych rozwiązań. Frekwencja wyborcza spada, politycy tracą zaufanie narodu. Zwolennicy wprowadzenia elementów demokracji bezpośredniej zarzucają, że obowiązujący w starych demokracjach system ciągle podtrzymuje ducha nieufności wobec ludu. Prawie każdy aspekt naszego życia uległ zmianie pod wpływem postępu, argumentują; jedynie sposób, w jaki podejmujemy decyzje zbiorowe jest ciągle beznadziejnie przestarzały. Dzisiejszy elektorat jest coraz bardziej wykształcony i pewny siebie i wyraźnie niezadowolony z ograniczonej formy demokracji, którą mu się oferuje. Jedynym sposobem, by odbudować zaufanie ludzi do polityki, twierdzą apologeci demokracji bezpośredniej, jest oddanie ludziom prawa do bezpośredniego wpływu na sprawy, które ich dotyczą. To oznacza prawo do głosu w referendach na temat spraw państwowych i lokalnych, a nie tylko raz na pięć lat w wyborach parlamentarnych.

Przykład szwajcarski może być kontrargumentem na uparte przekonanie, że demokracje bezpośrednie poddają się populistycznej demagogii i owocują irracjonalnymi decyzjami. Szwajcarzy zawsze odrzucali radykalne pomysły i - jeśli było trzeba - nawet głosowali za podwyżką podatków.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną