Za parę tygodni wybory w kraju, który ma niewiele zasobów naturalnych, ale stał się jednym z najbogatszych na świecie. Gdzie, mimo licznych podziałów, panuje spokój społeczny. Gdzie partie polityczne od lat praktykują pragmatyczną współpracę. Po 21 października pod tym względem prawie nic się w tym kraju nie zmieni. Macie Państwo rację, to nie o Polsce mowa. Wielojęzyczna federacja autonomicznych prowincji, Szwajcaria, może posłużyć jako wzorcowe laboratorium, w którym testuje się pytania o demokrację.
Do góry nogami
Można powiedzieć, że demokracja w Szwajcarii jest odwrócona do góry nogami w stosunku do tych, które znamy z innych krajów. To ludność ma tu coś do powiedzenia, a nie rząd. Sposobem, w jaki naród komunikuje swoje zdanie politykom są przede wszystkim referenda, a także wybory powszechne. Według szacunków w Szwajcarii przeprowadza się więcej referendów niż we wszystkich pozostałych państwach świata łącznie. Praktycznie każda ustawa federalna i lokalna może zostać poddana referendum.
„Do góry nogami” jest postawione również to, że to nie urzędy centralne oddelegowują zadania w dół drabiny administracyjnej i politycznej. To władze gminne, jeśli uznają, że mają za dużo roboty, przekazują część zadań władzom kantonalnym. Podobnie władze kantonalne przekazują zadania władzom federalnym. Władza centralna nie może narzucić żadnych praw niższym instancjom bez ich zgody.
W gminach i kantonach
Pan Philip Panchaud, Burgermeister (po naszemu sołtys) gminy Echandens, startuje w wyborach parlamentarnych z ramienia Ecologie liberale. Ecologie nie jest partią, a ekologicznym ruchem społecznym, a pan Panchaud nie jest politykiem zawodowym, tylko biznesmenem. Wystarczy, że na liście społecznej figuruje jeden kandydat z dwustoma podpisami, a już możne startować w wyborach.
Czy szwajcarska demokracja bezpośrednia, w przeciwieństwie do serów i zegarków, nie nadaje się na eksport?
Reklama