Od 14 sierpnia świat powinien mieć traktat o traktowaniu plastiku – umowę o randze globalnego porozumienia klimatycznego. Tworzywa sztuczne pozostają źródłem poważnego kryzysu, degradują środowisko naturalne i są niebezpieczne dla ludzkiego zdrowia. Stąd próba zredagowania pierwszej i wiążącej umowy międzynarodowej, którą od początku sierpnia negocjowano w Genewie. Rozmowy szły mozolnie. Tekst się rozrastał, wnoszono propozycje rozmaitych wyjątków. Gdy oddawaliśmy ten numer „Polityki” do druku, dominowało przekonanie, że rezultat będzie mało ambitny.
Decydowały o tym interesy hamulcowych, na czele z monarchami znad Zatoki Perskiej, Iranem, Rosją i Malezją. Sekundowały im także Indie i Stany Zjednoczone. Taka pozornie egzotyczna koalicja zwiozła do Szwajcarii setki lobbystów i przedstawicieli firm naftowych obawiających się uszczuplenia swoich zysków. Mieli za zadanie wkładać kij w szprychy i dowodzić, że wytwarzania plastiku nie powinno się ograniczać. Według nich problem leży w systemie zbierania odpadów – jedyne, co trzeba zrobić, to go usprawnić.
Z drugiej strony ok. 100 krajów z Europy, Afryki i Ameryki Łacińskiej parło w odwrotnym kierunku. Domagały się nałożenia ograniczeń wytwarzania i wycofania najbardziej szkodliwych tworzyw i substancji. Wiele z nich jest w powszechnym użyciu, to np. dodatki zmiękczające w zabawkach albo podtrzymujące konsystencję kosmetyków. W Genewie mocno słyszalny był głos państw wyspiarskich, które ostrzegają, że plastik zabija oceany. Apelują, żeby zbierać śmieci dryfujące na powierzchni i w głębinach mórz. Kraje na dorobku oczekują też od zamożnych państw wsparcia finansowego, by mogły zmniejszać uzależnienie od plastiku i zorganizować system jego recyklingu.
Po naszych czasach pozostanie plastikowa warstwa geologiczna.