Wyobraźcie sobie miasto, w którym przeciętny mieszkaniec w czasie krótkiej konwersacji pod sklepem zaczyna mówić o konieczności zdystansowania się wobec siebie. Gdzie biznesmeni chcą produkować za darmo, a fryzjerki strzygą gratis. Gdzie sąsiad skłócony z sąsiadem i zraniony kochanek przyznaje, że ta druga strona nie była bez racji. Gdzie nie ma prezydenta ani rady, a mieszkańcy rządzą się sami. Niemożliwe? Utopia? Takie miasto istnieje naprawdę.
Trudno jest się tu nie zgubić nawet z mapą. Nie ma tu znaków drogowych ani innych rozpoznawalnych punktów orientacyjnych. Piaszczyste drogi wśród gęstwiny drzew wyglądają tak samo.
Perspektywa otwiera się nagle i jak spod ziemi wyrasta wysoki na dziesięć pięter złoty glob. Nie jest to ani statek UFO, ani świątynia, ale ma w sobie coś z obydwu. Wewnątrz nie ma żadnych obrazów, żadnych symboli religijnych, żadnych kadzideł ani medytacji. W samym centrum pustej białej komnaty stoi kryształowa kula, na którą pada pojedynczy promień światła. W przestrzeni pozbawionej barwy i dźwięku myśl trudniej poddaje się rozproszeniu.
Złoty glob Matrimandir jest sercem miasta. Stąd rozchodzą się ramiona galaktyki, na planie której miasto się rozbudowuje. Na pierwszy rzut oka nic się tu szczególnego nie dzieje: nie ma promenady, nie ma centrów handlowych, autobusów, tłumów, parad, festynów. Jest kawiarnia, księgarnia i sklep z upominkami dla turystów, jest magistrat, gdzie mieszkańcy załatwiają swoje sprawy, jest i centrum informacji dla gości… Tutaj staję przed tablicą pełną ogłoszeń i ze zdziwieniem przeglądam całkiem bogaty program letnich imprez: radio szuka młodych dziennikarzy, farma organiczna - ochotników do sadzenia drzewek, Instytut Ziemi – sekretarki. W piątek koncert instrumentów drewnianych, w sobotę warsztaty krawieckie z użyciem materiałów z odzysku, a w poniedziałek od szóstej rano Łowcy Snów zapraszają na kolejną sesję na dachu: każdy będzie mógł podzielić się swoją wizją rozwoju miasta.
Mama Mirra
Mirra Alfassa, znana w Indiach jako Matka, urodziła się u schyłku XIX-wieku w Paryżu, w rodzinie bankiera. Od dziecka „wiedziała, że przeznaczona jest do rzeczy nowych, nieznanych”. Kiedy dorosła, zetknęła się z filozofią Sri Aurobindo, modnego wtedy myśliciela oraz duchowego przywódcy Indii. Uznała go za swojego mentora i w 1920 roku wyjechała z Francji na stałe, by towarzyszyć mu w organizowaniu rosnącej grupy uczniów. Przedstawiona w wielkim skrócie filozofia Sri Aurobindo oferuje ścieżkę duchowego rozwoju prowadzącą do poznania prawdziwego ja – tej części nas, która nie jest rezultatem społecznych, kulturowych ani religijnych uwarunkowań i stanowi wspólny mianownik dla wszystkich ludzi. Jego filozofia i jej potrzeba stworzenia czegoś nowego zmaterializowały się w koncepcji utopijnego miasta, w którym ludzie mieli żyć wolni od narodowych konfliktów, społecznych układów, sprzecznych moralności i zwalczających się religii. Mirra opisywała je szczegółowo, rysowała plany. W 1968 roku podczas uroczystej ceremonii, na pustynnej indyjskiej równinie złożono ziemię ze stu dwudziestu czterech różnych krajów, by legła u podstaw nowego miasta Auroville.
Na początku osiedliła się tu garstka Europejczyków, którzy zapragnęli żyć według innych reguł niż reszta zachodniego świata. Zafascynowani filozofią i religijnym polorem Indii zabrali się do budowy miasta przyszłości, którego sztandarem miała być harmonia społeczna, a godłem rozwój duchowy. Dziś mieszkają tu profesorowie uniwersyteccy, byli wojskowi, byli hipisi, urzędnicy, architekci, muzycy i kucharze. Były chirurg prowadzi zajęcia z pracy nad ciałem, były chemik ma zakład ceramiczny, a urzędnik farmę.
Plemiona dżungli
W godzinach szczytu główną arterię wypełniają tumany kurzu. Na rowerach, na motorach mkną postacie w turbanach, okutane szalami, w goglach chroniących przed kurzem, w kapeluszach z wielkim rondem. Ci w goglach to najczęściej aurovillscy urzędnicy, w jasnych wyprasowanych koszulach. Obok - aurovillscy farmerzy w turbanach i lungach. Porozbierani turyści w pirackim pędzie wyprzedzają Tamilki w saari wolno sunące na skuterach. Z okolicznych wsi pedałują ciemnobrązowi żylaści Tamilczycy. Adepci czystej duchowości powiewają białymi szatami, pędząc do biblioteki i na medytację. Wśród nich, przez dżunglę na motorze, z rozwianym blond włosem pędzę i ja, zmontować wywiad do radia.
Wolność, jaką Auroville oferuje, przyciąga wielu miłośników przygody. Jest to zaproszenie do przygody dość szczególnej. „Rdzenni” Aurovilczycy z pochodzenia są Europejczykami, ale starego kontynentu nie nazywają już domem. Decyzja, by opuścić własny kraj i zerwać z zachodnim stylem życia nie jest wcale łatwa. Ci, którzy się na ten krok zdobywają, mają silną motywację do zmiany, własną wizję życia i niezachwiane dążenie do stworzenia czegoś nowego.
Tymczasem młodzi Aurovilczycy, urodzeni już w Mieście Wschodzącego Słońca (łatwo rozpoznawalni po aurovillsko-indyjskim akcencie, z jakim mówią po angielsku), najczęściej chcą się z tej kwitnącej dżungli wyrwać w szeroki, brutalny świat. Jadą na studia do Europy, a w poszukiwaniu doświadczeń - do Australii i USA.
Boska anarchia
Od śmierci Mamy (w roku 1973), która osobiście doglądała rozwoju Auroville u jego początków, miasto rządzi się bez formalnego przywódcy. W 1988 roku rząd Indii wraz z UNESCO nadały specjalne prawa miastu. Aktem tym ustanowiono zarząd składający się z wybitnych Hindusów odwiedzających Auroville corocznie oraz Międzynarodową Komisję Doradczą i Zgromadzenie Mieszkańców. Zaś codziennymi problemami zajmują się liczne komitety i grupy robocze.
Sposób, w jaki podejmuje się tu decyzje, nazwano „systemem aurovillskim”, choć wydaje się to określeniem zbyt metodycznym, bo w Auroville decyzje odgórne nie przechodzą gładko. „Jest dużo niechęci do autorytaryzmu”, twierdzi Johnny, jeden z pionierów Auroville. „Scentralizowana władza odbiera jednostce prawo do rozwiązywania spraw samodzielnie lub w porozumieniu z innymi. Ale koniec końców wszyscy wyznają niepisaną zasadę żyj i daj żyć innemu”, opowiada.
Przestrzeganie tej zasady staje się coraz trudniejsze w wieloklasowej społeczności, w którą Auroville rozrosło się w ciągu niespełna czterech dekad. Kiedy liczba mieszkańców skoczyła do dwóch tysięcy, wielu uznało to za punkt krytyczny. Próbowano wielokrotnie wypracować model bardziej efektywnej i elastycznej organizacji, szukano lepszego pomysłu na rozwiązywanie sporów. Główny problem polega na tym, że Aurovilczycy wprost nie cierpią wszystkiego, co pachnie formalizmem. Obawiają się, że sztywne reguły zmienią Auroville w kolejną instytucję demokratyczną. Dużo bardziej odpowiada im stan „boskiej anarchii”, jak Mirra Alfassa żartem nazwała swoją wizję wewnętrznej organizacji miasta.
Duchowe ambicje
“Nie wiem, co znaczy ‘rozwój duchowy’, to pojęcie stało się okropnym cliche”, deklaruje Krishna, który jako dziewiętnastolatek „wyemigrował” do Auroville z Anglii i zajął się organiczną uprawą roli. Dodaje jednak: „Duchowość znaczy dla mnie świadomość stanów własnego umysłu, własnych myśli i relacji z innymi”. “Zawsze fascynowała mnie idea odnalezienia siebie”, mówi Johnny. „We wspólnocie takiej jak Auroville, gdzie jest mnóstwo wolnej przestrzeni i czasu, każdy ma szansę, by stać się tym, kim chce.”
Można sobie wyobrazić, co się dzieje, kiedy każdy staje się sobą. Miasto Wschodzącego Słońca to bynajmniej nie Miasto Aniołów. Są kłótnie, plotki, historie miłosne jak wszędzie indziej. „Różnica polega na tym, że tutaj ludzie mają świadomość innej rzeczywistości”, opowiada aurovillski dziennikarz radiowy. W tej innej rzeczywistości nie króluje zysk i efektywność ponad innymi wartościami. W Auroville naprawdę można poczuć się odmieńcem, jeśli kieruje nami bezrefleksyjny egoizm i rozbuchany materializm.
Hindusi mają czasem zachodnie pojęcie o hinduskiej duchowości za zabawne i nieco oderwane od rzeczywistości, ale Europejczycy potrzebują miejsca, gdzie mogą naładować duchowe akumulatory. Auroville zostało zbudowane, jak wierzą mieszkańcy, by w miniaturze wypracować model lepszego świata, opartego na fuzji zachodu ze wschodem. Elementem wschodnim w tym modelu jest duchowość, o którą Zachód mało dziś dba.
Czy wszyscy powinni codziennie ćwiczyć jogę, żeby nie zgnuśnieć na drodze duchowego rozwoju? Jak ocenić, kto jest gdzie w samodoskonaleniu? Czy o tym, że jesteśmy na właściwej drodze, świadczy nucenie mantr przed rozpoczęciem pracy, liczba godzin spędzana na medytacjach, czy raczej dobre stosunki międzysąsiedzkie? Takie dylematy są dyskutowane w Solar Cafe nad biokawą i biociastkiem orzechowym, a interpretacji słów Mirry Alfassy jest tyle, ilu dyskutantów mieści kawiarnia, a może nawet tyle, ilu mieszkańców ma Auroville.
Nie-czysta utopia
Jak na razie Auroville tylko aspiruje do pełnej utopii. Nie osiągnęło celu całkowitej niezależności, harmonii i zgody. Ciągle większość prądu, żywności i pieniędzy pochodzi z zewnątrz i bez nich miasto nie może funkcjonować. Ekonomiczne pomysły prezentowane na otwartych forach dyskusyjnych Auroville są tyleż interesujące, co rozbieżne: od pokrewnych koncepcjom kibucu po w duchu kapitalistyczne. Trudno znaleźć tu kompromis. Na razie więc, żeby utrzymać się w Auroville, trzeba radzić sobie na własną rękę.
Wielu Aurvilczyków uważa, że niestety pionierski duch miasta stracił na intensywności, od kiedy coraz więcej osób przyjeżdża, by wybudować sobie willę w tropikalnym klimacie, a turyści rozbijają się po mieście na motorach. Miasto nieuchronnie też przyciąga ludzi, którzy chcą skorzystać ze specjalnego statusu prawnego Auroville, by robić większe interesy niż deklarują.
Wyższe stopnie ekonomii
Aurovilczyków fascynują eksperymenty, i nie dziwi, że zabrali się także za ekonomię. Wielu praktykuje dobrowolne obniżanie standardów życia, popularne także w innych społecznościach. Najczęściej to wyraz sprzeciwu wobec konsumpcyjnego stylu życia, ale powody są też inne. Na przykład zdrowotne (mniej stresu lub mniej konserwantów), duchowe (czas na życie duchowe zamiast gonienia za forsą), poczucie sprawiedliwości społecznej lub po prostu kwestia smaku (proste jest piękne).
Krąg Nowego Świtu to propozycja dla tych Aurovilczyków, których źródła utrzymania są niewystarczające. Idea jest klarowna: członkowie koła, którzy mają większe dochody, dzielą się z tymi, którzy mają mniejsze. Każdy dostaje ze wspólnej kiesy to, co jest niezbędne. Eksperyment pokazał, że świadczenia w naturze, w przeciwieństwie do indywidualnych zakupów, prowadzą do znacznych oszczędności. Nie wszyscy jednak chcą się ograniczać i by dorobić, jeżdżą na saksy do Europy.
Są pomysły, żeby odejść od obrotu pieniędzmi i rozliczać się wymianą towarami i usługami. Póki co w mieście funkcjonuje supermarket, nazywany Pour Tous (Dla Wszystkich), który nie jest nastawiony na dochody i sprzedaje artykuły codziennego użytku po najniższych cenach. Na razie każdy produkt ma tu swoją nalepkę z ceną, ale inne sklepy w mieście odeszły już od stałych cen i wprowadziły uznaniowe. Takich miejsc ma być więcej, co w perspektywie ma prowadzić do rezygnacji z pieniądza w całym Auroville.
Auroville spirit
Reflektory oświetlają wielkie drzewa wokół nowo wzniesionej kopuły z bambusa. Imponującą konstrukcję postawili chłopcy z Youth Centre, w międzynarodowym składzie. Choć trwałoby to może krócej, gdyby budowali ją sami Niemcy i Szwajcarzy, nie byłaby tak kolorowa, gdyby nie Hiszpanie.
Party Collective - młoda grupa, także międzynarodowa, zajmująca się nagłośnieniem i didżejowaniem - zorganizowała dziś kolejne party dla wszystkich mieszkańców, tym razem pod nie całkiem gołym niebem. Muzyka niesie się daleko, aż po śpiące w indyjskich ciemnościach osiedla. Na polanę napływają kolejni goście, spragnieni muzyki w hot Saturday night. Francuzi pieką pizzę razem z Niemcami. Przyjechali starsi, młodsi, mamy z niemowlakami, Tybetanka tańczy z Chinką, wytrawni tancerze z tymi, co nigdy na kurs salsy nie chodzili. Wielkie cienie tańczą na drzewach.