Wyobraźcie sobie miasto, w którym przeciętny mieszkaniec w czasie krótkiej konwersacji pod sklepem zaczyna mówić o konieczności zdystansowania się wobec siebie. Gdzie biznesmeni chcą produkować za darmo, a fryzjerki strzygą gratis. Gdzie sąsiad skłócony z sąsiadem i zraniony kochanek przyznaje, że ta druga strona nie była bez racji. Gdzie nie ma prezydenta ani rady, a mieszkańcy rządzą się sami. Niemożliwe? Utopia? Takie miasto istnieje naprawdę.
Trudno jest się tu nie zgubić nawet z mapą. Nie ma tu znaków drogowych ani innych rozpoznawalnych punktów orientacyjnych. Piaszczyste drogi wśród gęstwiny drzew wyglądają tak samo.
Perspektywa otwiera się nagle i jak spod ziemi wyrasta wysoki na dziesięć pięter złoty glob. Nie jest to ani statek UFO, ani świątynia, ale ma w sobie coś z obydwu. Wewnątrz nie ma żadnych obrazów, żadnych symboli religijnych, żadnych kadzideł ani medytacji. W samym centrum pustej białej komnaty stoi kryształowa kula, na którą pada pojedynczy promień światła. W przestrzeni pozbawionej barwy i dźwięku myśl trudniej poddaje się rozproszeniu.
Złoty glob Matrimandir jest sercem miasta. Stąd rozchodzą się ramiona galaktyki, na planie której miasto się rozbudowuje. Na pierwszy rzut oka nic się tu szczególnego nie dzieje: nie ma promenady, nie ma centrów handlowych, autobusów, tłumów, parad, festynów. Jest kawiarnia, księgarnia i sklep z upominkami dla turystów, jest magistrat, gdzie mieszkańcy załatwiają swoje sprawy, jest i centrum informacji dla gości… Tutaj staję przed tablicą pełną ogłoszeń i ze zdziwieniem przeglądam całkiem bogaty program letnich imprez: radio szuka młodych dziennikarzy, farma organiczna - ochotników do sadzenia drzewek, Instytut Ziemi – sekretarki. W piątek koncert instrumentów drewnianych, w sobotę warsztaty krawieckie z użyciem materiałów z odzysku, a w poniedziałek od szóstej rano Łowcy Snów zapraszają na kolejną sesję na dachu: każdy będzie mógł podzielić się swoją wizją rozwoju miasta.