Dopiero w drodze powrotnej wie się na pewno, że to była duża góra. Przez okno śmiga ogłoszenie: „Kierowco jedź ostrożnieeee!". Na ilustracji chyba rodzina z dziećmi w autobusie, który na złamanie karku gna jedyną drogą w dół. Katmandu nie leży na dachu świata, ale na wysokiej półce. W porównaniu z Lhasą, góry wokół to pagórki. A jednak - jakby bliżej nieba.
Na górze jest równina, a na niej nieużytki. Potem żwirownie, cegielnie, składy, na wpół wzniesione lub na wpół zawalone budynki. Od tej strony Katmandu ma w sobie coś z placu budowy, jakby walce rozjeździły szczyt na płasko.
Im bliżej centrum, tym lepiej widać, że to nie obozowisko, tylko pozostałość po starej cywilizacji. Lud, który osiadł wysoko między Azją a równiną Gangesu, stworzył kulturę, która ma w sobie już coś z Chin i jeszcze coś z Indii.
Tuż obok pałacu-pagody, skąd dawniej rządzili królowie, ulokowali się napływowi narkomani. Potem ich zdelegalizowano, ale ulica, przy której zabijali czas, do dziś nazywa się Freak Street. Z czasem Freak Street nabrała dwu, no, może trzygwiazdkowego charakteru (choć niektóre pokoje hotelowe zachowały charakter meliny), a dzielnica rozrywki przeniosła się do nowocześniejszej enklawy, Thamel.
W Thamel do późna trwają koncerty, turyści pielgrzymują od klubu do klubu. Na kilku raptem hektarach powstało tu państwo w państwie. Dla jednych to baza wypadowa w najwyższe góry świata, dla innych tani raj na zakupy, dla jeszcze innych - jedyne źródło utrzymania.
Alice i Josh
Alice ma na sobie chyba wszystko, co można kupić w Thamel: kolorowe chodaki, sztukowaną spódnicę, płaszcz, wielobarwny szal, bindi na czole i czapkę z pomponem. Dla niej każdy dzień to festiwal. Zaczyna od brzdąkania na gitarze. Śpiewa tak sobie, ale lubi komponować. Ma specjalny zeszyt ze swoimi kompozycjami i lirykami.
Kilka lat mieszkała w autobusie, razem z koleżanką, na australijskim wybrzeżu. Żyło im się dobrze, aż przyszedł czas, kiedy powiedziała sobie, że pora na zmiany. Sprzedały autobus i Alice przeprowadziła się do mamy.
Na festiwalu transowym spotkała Josha, który już nie raz uciekał do Azji z Izraela i znów wybierał się w podróż. Polecieli razem do Indii, przejechali Royal Enfieldem przetartym szlakiem z Goa przez Delhi i Varansi do Katmandu. Po drodze zrobili zakupy, raczej większe, które poszły kontenerem przez ocean do Australii. Tarasowe ciuchy i rekwizyty będą sprzedawać na festiwalach na otwartych preriach. Alice jest od wybierania kreacji, a Josh negocjuje ceny. W negocjacjach stosuje techniki mieszane, w których wiele miejsca poświęca znaczeniu energii. Czasem zawczasu musi naładować się energią, żeby przeprowadzić kluczową rozmowę. Odwiedza wtedy kilka losowo wybranych sklepów i żąda widzenia z właścicielem. Albo przynajmniej menadżerem. Przedstawia się jako poważny kupiec i każe sobie prezentować wszystkie modele po kolei. Zapraszają go na zaplecze, częstują herbatą, próbują wcisnąć kit. On nie pozwala wodzić się za nos, za to zwodzi cwanych Nepalczyków. Wychodzi z nienaruszonym portfelem, bez zobowiązań, opity zwycięską energią. Wtedy wchodzi do wybranego sklepu i kupuje wszystko po swoich cenach.
Josh i Alice właśnie zamknęli listę towarów kupionych w salonie Sofie. Jutro fajrant, jadą do Shimli na nicnierobienie. Alice jeszcze raz rzuca okiem na odbicie w lustrze - zatrzyma dla siebie te ciuchy z nowej kolekcji.
Sofie
W dzielnicy willowej, dziesięć minut od centrum motorem, Sofie ma zakład produkcyjny. Drogi rozjechane, budynki nie otynkowane, z dachów wystają pręty zbrojeń - trudno powiedzieć czy to prosperity, czy schyłek.
W dużej nowej hali terkot stu maszyn do szycia zlewa się w huk. Kilka rzędów szwaczy zszywa kurtki na eksport. Śmigają ścinki materiałów w wyćwiczonych rękach, jedni przyszywają kieszenie, inni kołnierzyki. Przez duże okna wpada przedpołudniowe światło, w jego promieniach wiruje pył z materiałów.
Sofie oprowadza klientów po nowym zakładzie. Na piętrze jest krajalnia i prasowalnia, wyżej pokój projektowy i biura. Każe pracownicom odszukać w magazynie wybrane modele, złożyć je, opisać, zapakować. Polecą paczką kurierską do Australii.
Kilka lat temu branża tekstylna w Nepalu przeżywała boom. Nepalscy producenci oferowali dobrą jakość w dobrej cenie. W porównaniu z Indiami, gdzie potencjalnych kooperantów odstraszały opóźnienia, niedoróbki i zwykłe kanty, nepalscy producenci bardzo się starali robić dobre wrażenie. Jednak zniesienie przez Europę kwot na import ubrań z Chin położyło całą branżę na łopatki. Przetrwali tylko najsilniejsi i najbardziej pomysłowi.
Sofie jest babką do przodu. Nosi spodnie i wydaje polecenia. Pracuje od dziewiątej do dwudziestej drugiej. Za dyrektorskim biurkiem siada tylko jak przychodzą goście. Zamawiają u niej nawet znane europejskie brandy, chociaż jej nowa, duża hala produkcyjna jest za mała do masowej produkcji. Zatrudnia dodatkowych pracowników pod większe zlecenia i zwalnia ich w chude miesiące.
Ojciec przekazał jej zakład, kiedy miała dwadzieścia lat i od tej pory nieprzerwanie jest jego dyrektorem. Ma dopiero dwadzieścia siedem lat, ale czuje się wypalona. Ostatnio zaczęła sama projektować. Nie podobają jej się te mazańce, które sprzedają turystom w Thamel. Woli klasyczne kroje i czyste kolory.
Tylu ludzi chciałoby się z nią zamienić miejscami. Jeździ czarnym samochodem na targi, wystawy i rozmowy biznesowe, wydaje polecenia, ma kierowcę, kucharkę, panią do sprzątania. Koleżanki i kuzynki zazdroszczą, jej problemy są dla nich jak z księżyca. Oddałaby to wszystko za jeden plecak i bilet w świat.
Mąż Sofie czyta gazetę w gabinecie, ma krzesło w przeciwległym rogu pokoju. Nie wita gości i nie wtrąca się w interesy. Jest tam albo go nie ma, za gazetą albo w terenie.
Mister Pemba
Przy Indrachowk, na niskim parterze drewnianego newarskiego domu, Mister Pemba ma swój sklep.
Otwiera o dziewiątej, zapala światło i włącza komputer. Dzisiaj pakują dużą wysyłkę do Niemiec i muszą zdążyć przed strajkiem. Niemcy gustują w miskach śpiewających z Om Mani Padme Hum, zwłaszcza tych największych, po trzynaście i więcej kilo.
Nie jest łatwo robić interes w Nepalu. Co chwila jakiś bandth. Nie można dojechać do pracy, bo drogi zablokowane. Rosną ceny benzyny, bo import paliwa z Indii wstrzymany. Transport i spedycja stoją. Dlatego Nepal jest taki, a nie inny.
Młynki modlitewne, ołtarzyki, śpiewające miski, mantry i różańce - handel może nie kwitnie, ale idzie. Miski są świeżo wyklepane w zagłębiu miskowym pod Katmandu, chociaż pan Pemba lubi opowiadać klientom, że odkopano je w północnych Indiach i mają co najmniej sto lat. Mantry u niego pochodzą ze starych klasztorów, chociaż kaligrafują je uczniowie szkoły przyświątynnej ulicę dalej. Opowiastka o pochodzeniu produktu to czysty bonus dla klienta. Przecież turyści sami wiedzą, że gdyby wszystkie młynki i różańce były oryginalne, to zabrakłoby klasztorów w Tybecie, i gdyby wszystkie szale były z wełny jaka, to zabrakłoby jaków w Himalajach, i gdyby wszystkie turkusy były kamieniami, a w srebrze było dziewięćdziesiąt pięć procent srebra...
Po południu pan Pemba postanawia sprawdzić ofertę, o której przeczytał w dzisiejszej gazecie. Na targach elektroniki można okazyjnie kupić laptop. Hitachi, Fujitsu, Sony, Honda. Te nazwy brzmią dobrze i dźwięcznie. Już dawno zrozumiał, że warto znać japoński, choćby parę zwrotów. Japończycy to części klienci. Nigdy się nie targują i kupują dużo, a nawet kompulsywnie. Japonia to bogaty kraj. Mister Pemba osobiście woli, żeby Japończycy przyjeżdżali do niego niż żeby on miał jechać do nich.
Był raz w Japonii na zarobku, składał części na taśmie. Po dwóch tygodniach wrócił jednak do domu, bo inaczej wyobrażał sobie życie. Zaczął rozkręcać własny interes w stolicy. Może nie wzbogaci się tak szybko jak brat, który wytrzymał w japońskiej fabryce już dwa lata, ale żyje własnym tempem.
Przyniesiono herbatę. Mister Pemba zostawia pakujących chłopaków, bierze dwie szklanki i idzie na zaplecze, gdzie przy komputerze siedzi atrakcyjna dziewczyna, którą od niedawna zatrudnia.
Chłopiec kuchenny
Tashi sprawnie kluczy między motorami, rikszami i ulicznymi sprzedawcami, z pustym stojakiem na szklanki herbaty. Leci do kuchni złożyć kolejne zamówienie. Ulice Katmandu są jakby warstwowe. W tle, za szybami półki pełne importowanych towarów z Chin. Elektronika, sprzęt AGD, modne ciuchy. Przy ulicy stoją straganiarze z owocami na wózkach. Inni prosto z pudeł wyciągają chińskie rajstopy, czapki, dżinsy. Warstwa najniższa jest najbliższa ziemi: żebrzące kobiety z dziećmi i uliczne psy, gdzieś pomiędzy nogami.
W jadłodajni, gdzie Tashi pracuje, stołują się głównie miejscowi. Lokal z zewnątrz wygląda jak dziura w murze. Wnętrze nie zmienia wrażenia. Ściany pomalowane farbą olejną, wąskie ławki, farmerskie menu: placek, ryż i soczewica. Specjalność zakładu: dal-bhaat plus naan. Jeśli do lokalu zawita zbłąkany turysta, znajdzie się i kawa. W sąsiednim sklepie łatwo załatwić Snikersy, Nestle, Nescafe i Malboro.
Tashi chętnie się uśmiecha, chociaż uwija się jak w ukropie. Dla miejscowych klientów nie ma znaczenia, czy do porcji ryżu dołoży uśmiech - przynieś, podaj, pozamiataj wystarczy. Ale obcy są mili i często coś dają.
Pod wieczór, jeszcze zanim zaczną wygaszać wielki piec do pieczenia naan, Tashi wychodzi na wykłady. Do Katmandu przyjechał do szkoły, ale ponieważ rodzina nie ma krewnych w stolicy, musi zarobić na wszystko sam. Nosi ze sobą podręcznik do nauki księgowości. Definicje umie już na pamięć do osiemdziesiątej drugiej strony, ale na razie ich nie rozumie, bo są po angielsku.
Z książkami pod pachą biegnie przez uliczkę z lasem szyldów kuszących klientki do „Beauty parlor". Branże lubią się trzymać razem. Są pasaże obuwnicze, ulice stalowe, promenady zegarkowo-komórkowe, uliczki bindi i henny, zaułki pashminowe i podwórka kurtkowe. Tashi na skróty przebiega przesmykami między newarskimi domami, omijając handlujące tłumy. Na piętrze jest gabinet fryzjersko-kosmetyczny, który prowadzi przyjaciółka kolegi z pokoju. Tashi wpada na galerię pożyczyć znowu do jutra i szybko zerka do środka na dziewczyny z dobrego gimnazjum, które noszą granatowe swetry i stale wystukują esemesy. Na ścianach wiszą plakaty reklamujące szampon wygładzający i krem wybielający.
Tahsi wynajmuje pokój z kilkoma kolegami. Mieszkają w drewnianej przybudówce na dachu. Latem jest tu prawie jak w górach: rozciąga się stąd rozległy widok na inne dachy, gdzie przesiadują kobiety z dziećmi i suszą pranie. W oddali, na otaczających wzgórzach widać cztery stupy.
Zimą przybudówka zamienia się w lodówkę. Okna okazują się tak samo nieszczelne jak rok temu. Nocą, kiedy temperatura spada do zera, każdy marznie i w duchu myśli: „Trzeba przeczekać".
Om Mani Padme Hum
Durbar Square pustoszeje o dziewiątej wieczorem. Rikszarze śpią w rikszach przy świątyni boga-małpy. Chociaż Katmandu leży w strefie subtropikalnej, tu także przychodzi słotna, chłodna zima. Po dniu targowym na placu zbierają się uliczne psy i dzieci. Przeszukują odpadki, rozwlekają worki i kartony, wąchają klej. Teraz ich pora.