Nowy prezydent Francji nie ukrywa antypatii do 35-godzinnego dnia pracy. To drastyczne antidotum na bezrobocie zostało przepisane we Francji przez lewicowy rząd Lionela Jospina w 2000 roku. Miało pomóc sprawiedliwiej rozdzielić dostępną pracę i dać ludziom więcej czasu dla rodziny. Długofalowe skutki tego rozwiązania dla gospodarki są niejasne, pisze w niedzielnym wydaniu „International Herald Tribune" Graham Robb, autor książki "The Discovery of France: A Historical Geography From the Revolution to the First World War."
W autobiograficznym manifeście opublikowanym podczas kampanii prezydenckiej Sarkozy napisał o "szkodzie, jaką 35-godzinny tydzień pracy wyrządził naszemu narodowi". "Co to za szaleństwo myśleć, że pracując mniej pomnożymy dobrobyt!". Pierwszego października prezydent w praktyce zniósł 35-godzinny tydzień pracy, cofając podatkowe kary za nadgodziny. Strajki i protesty, które ogarnęły Francję w tym miesiącu, dają przedsmak tego, jaka może być reakcja związków zawodowych na posunięcie Sarkozego.
Dziewiętnastowieczni poprzednicy prezydenta byliby zdumieni, że tak relatywnie drobne poprawki traktowane są jako sprawy gospodarczego życia albo śmierci. Też byli zmartwieni ślimaczym postępem francuskiej gospodarki i zastanawiali się, jak konkurować z przemysłową siłownią Wielkiej Brytanii. Ale stanęli przed czymś daleko bardziej groźnym niż bezrobocie.
Ekonomiści i biurokraci, którzy po rewolucji francuskiej wypuścili się na francuską wieś, byli przerażeni odkryciem, że siła robocza znika między jesienią a zimą. Pola leżały opustoszałe od Flandrii aż po Prowansję.