Większość mieszkańców Europy tego dokumentu (w przeciwieństwie do eurokonstytucji) nigdy nie zobaczy, pisze John Ward Anderson dla "Washington Post". 175-stronicowy traktat zawiera większość proponowanych zmian i sformułowania z odrzuconej konstytucji, ale ujmuje je w formie nowelizacji istniejących przepisów i umów, nie wymagających zatwierdzenia w głosowaniach publicznych. Z 27 krajów tylko Irlandia zapowiedziała referendum.
Krytycy uważają, że traktat jest sztuczką mającą pomóc w ominięciu woli ludzi, którzy w wielu krajach europejskich są bardziej sceptyczni wobec idei Unii niż ich przywódcy. Traktat jest też krytykowany za skomplikowanie i brak publicznego wyjaśnienia, o co w nim chodzi. "W porównaniu z konstytucją Stanów Zjednoczonych, Traktat Lizboński to instrukcja obsługi wózka widłowego", napisał Timothy Garton Ash w "The Guardian". A były prezydent Francji Valery Giscard d'Estaing w brytyjskim "Independent" napisał, że dokument jest "nieprzenikniony dla ludzi".
Zwolennicy traktatu uważają, że nowy dokument to zupełnie co innego niż poprzedni i nie wymaga ratyfikacji przez narody. "Dzięki Traktatowi Lizbońskiemu Europa w końcu przezwycięża polityczny i instytucjonalny impas, który ograniczał możliwość działania w ostatnich kilku latach", ogłosił premier Portugalii Jose Sokrates.
Wilk syty, owca cała?
Traktat reformujący Unię nie jest przez wszystkich lubiany, pisze John Kampfner, redaktor "New Statesman" dla brytyjskiego "