Czy stara prawda, że bogactwo szczęścia nie daje, znalazła naukowe potwierdzenie w czasach szalejącego konsumpcjonizmu? Niektórzy zauważają, że anglojęzycznym świecie szerzy się epidemia nieszczęścia. Ludzie narzekają na niską samooceną, lęki, zaburzenia kontroli impulsów. Czy za to niezadowolenie odpowiedzialny jest konsumpcyjny styl życia? Zbyt wysokie oczekiwania wobec tego, czego można się spodziewać od losu? A może kultura terapii?
Proste życie z uśmiechem na ustach?
Oliver James, specjalista dziecięcej psychologii klinicznej, twierdzi, że odkrył nowego wirusa "affluenzę" (czyli "wirusa dobrobytu"). W książce "The Selfish Capitalist", która stała się "nową biblią lewicowców", pisze o tym jak zachęcani do pożądania dóbr materialnych zaniedbujemy przyjaźnie i związki rodzinne. W konsekwencji zjada nas destrukcyjny perfekcjonizm, chroniczne niezadowolenie, seksoholizm i potrzeba dominacji. James twierdzi, że w świecie kultury anglojęzycznej niezadowolenie emocjonalne i choroby psychiczne występują dwukrotnie częściej niż w krajach, gdzie nie dotarł "samolubny kapitalizm" - takich jak mniej "egoistycznie" nastawione Francja, Holandia, Belgia, Hiszpania, Niemcy, Włochy i Japonia. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wynika, że w tej grupie krajów tylko 11,5 proc. mieszkańców narzekało na niezadowolenie z życia, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Nowej Zelandii - aż 23 proc.
To nie wina konsumpcjonizmu, pisze Brendan O'Neill w krytyce na łamach brytyjskiego "New Statesman". Nowa odmiana zachodnich "socjalistów od ziołowej herbatki" błędnie szuka przyczyny nieszczęścia w chciwości i rozpasanej konsumpcji dóbr i usług. Nawet Marks chwalił społeczeństwo konsumpcyjne, a degradacji człowieka upatrywał w sferze produkcji, a nie konsumpcji. Aktywiści napastują ludzi na Oxford Street podczas Dnia bez Zakupów, próbując zmusić ich do odwyku od wydawania pieniędzy; obrońcy środowiska głoszą, że uzależnienie od dóbr robi z nas wariatów; a socjaliści od herbatki oburzają się na to co kupujemy, a nie na to jak jesteśmy wykorzystywani i zniewalani.
Ciężkie czasy dickensowskie
Owszem, "samolubny kapitalizm" robi z nas niespełnione, poirytowane ofiary chciwości, zgadza się autor artykułu. Ale pożądanie materialnych wygód i potrzeba dobrobytu są normalne i ludzkie. O'Neill stawia inną tezę.
Na czarnej liście Światowej Organizacji Zdrowia Shanghai znalazł się na samym dole: tylko 4,3 proc. mieszkańców chińskiej metropolii było ostatnio poważnie zestresowanych. Jak to możliwe? Trudno jest przecież znaleźć dzisiaj kraj, w którym goła ambicja i pożądanie dóbr materialnych jest silniejsze niż u chińskiego tygrysa. Nie przekonuje twierdzenie, że brak stresu wziął się stąd, że Chińczycy inaczej niż ludzie zachodu "konceptualizują stany mentalne" (różnica wynikająca, być może, z odmiennej, tradycji taoistycznej).
Nikt nie uwierzy, że mieszkańcy Wielkiej Brytanii mają cięższe życie niż Brytyjczycy za czasów Dickensa. Nie chodzi wcale o to, że są bardziej zestresowani niż powiedzmy Nigeryjczycy, którzy ledwie mogą związać koniec z końcem, ale spośród których tylko 4,7 proc. twierdzi, że cierpi na zaburzenia psychiczne. Możliwym rozwiązaniem zagadki, dlaczego Amerykanie, Kanadyjczycy i Anglicy cierpią bardziej - lub raczej twierdzą, że cierpią - jest "kultura terapii". Wpływ amerykańskiej kultury terapii był większy w anglojęzycznym kręgu kulturowym niż np. w Chinach. Może po prostu chodzi o to, że ludzie w dzisiejszych czasach nauczyli się narzekać na złe samopoczucie?