Niedawny pożar w Ludwigshafen w południowych Niemczech dał po raz kolejny asumpt do analizy powikłanych stosunków Niemców i imigrantów tureckich. W pożarze kamienicy zamieszkanej przez Turków zginęło dziewięć osób, w tym pięcioro dzieci. Jest oczywiste, piszą niektóre gazety, że strachy i uprzedzenia znów wypełzły z ukrycia. Opinia turecka jest przekonana, że było to podpalenie. Kurt Beck, premier landu Nadrenia-Palatynat zaraz po wypadku pośpiesznie oświadczył, że podpalenie jest praktycznie wykluczone. Dochodzenie w sprawie trwa.
Podpalacze
Podejrzenie o podpalenie oparte jest na świadectwie dwóch Turczynek. Jedna z nich próbowała powstrzymać mężczyznę, który wszedł do budynku i podpalił wózek dziecięcy w holu. W mieście wcześniej miał miejsce atak na kawiarnię, a w spalonym budynku - zanim został kupiony przez turecką rodzinę kilka lat temu - miał siedzibę klub neonazistowski.
W sposób oczywisty tragedia w Ludwigshafen przywodzi na myśl wydarzenia z lat 90., kiedy gangi rasistowskie doprowadziły do podpaleń, pobić i zabójstw w niemieckich miastach Rostock-Lichtenhagen, Mölln, Solingen. Sprawcami byli skinheadzi i neonaziści, ale w tłumie gapiów stali też członkowie średniej klasy i ci w dresach, z butelkami piwa w ręce, przypomina Der Spiegel.
Pod powierzchnią spraw codziennych
Większość stowarzyszeń tureckich zaprzecza, że obserwują przesunięcie "na prawo" w mentalności Niemców. Bekir Yılmaz, przewodniczący Tureckiej Społeczności w Berlinie (TGDB), cytowany przez turecki dziennik Zaman nie zauważa, by wielu Niemców utożsamiało się z ekstremistycznymi poglądami.